Wiosną tego roku ukazała się nowa płyta grupy RPWL „Tales From Outer Space”, niebawem dostępny będzie materiał z koncertu ją promującego („Live From Outer Space”), a w międzyczasie wokalista i klawiszowiec zespołu, Yogi Lang, postanowił wydać swój solowy album, którego premiera przewidziana jest na początek listopada.
Jest to drugi firmowany jego nazwiskiem krążek (poprzedni - „No Decoder” ukazał się w 2010 roku) i mimo dość długiego czasu dzielącego oba wydawnictwa nie różnią się one zbytnio. Artysta nie próbuje walczyć z wiatrakami i wiedząc, że cokolwiek by nie nagrał i tak ze względu na swój głos będzie kojarzony z macierzystym zespołem, zaproponował album zbliżony do jego dokonań z naciskiem na floydo-podobne brzmienia, mimo iż w składzie grupy towarzyszącej liderowi nie ma tym razem Guya Pratta (basisty ostatniego wcielenia Pink Floyd, a prywatnie zięcia nieżyjącego już Ricka Wrighta - jest on tylko współautorem jednej kompozycji na niniejszej płycie). W odróżnieniu od debiutu mamy na tej płycie mniejszą ilość dodatkowych instrumentów - nie usłyszymy tu dźwięków saksofonu, skrzypiec czy akordeonu, co najwyżej gdzieś w tle zabrzmi gitara pedal steel. Za to mocno wykorzystane są żeńskie głosy.
Album „A Way Out Of Here” rozpoczyna najbardziej rozbudowany utwór „Move On”, jeden z mocniejszych punktów tego wydawnictwa (z typowym dla Langa solo na klawiszach), po którym otrzymujemy przebojowy „A Way Out Of Here” (z żeńskim chórkiem skandującym w refrenie „You Better Run!” - skojarzenia myślę oczywiste), który wybrano do promocji i całkiem słusznie, bo ma w sobie spory potencjał, choć nie łudziłbym się, że zawojuje listy przebojów... Kolejne są dwie ballady „Shine On Me” i „Don't Confuse Life With A Thought” (piękne solo na gitarze kolegi z RPWL, Kalle Wallnera), żywszy „Love Is All Around”, po którym następuje „Freedom Of The Day” (napisany wspólnie z Prattem). Dalej mamy instrumentalny, mocno floydowski „Early Morning Light” (w klimacie gdzieś między „Wish You Were Here”, a „Animals”) ze świetną partią gitary w wykonaniu Torstena Webera, a album kończy kolejna ballada „The Sound Of The Ocean” oraz podniosły finał z żeńskim chórkiem i jeszcze jednym efektownym solem Kalle Wallnera - „I'll Be There For You”.
„Miłość musi być drogą!” - to motto znajdujemy w materiałach promocyjnych tego wydawnictwa. Po opowieściach o przybyszach spoza naszej planety czy własnej interpretacji dzieła Nietzschego Yogi postanowił napisać album o miłości, o radzeniu sobie z problemami. „Tam, gdzie jest wejście, musi być wyjście” – jak sugeruje tytuł albumu. Rozwiązaniem problemów często właśnie może być miłość ("Love Is All Around ”, „Freedom Of The Day”). W „Shine On Me” bohater nie mogąc pogodzić się z utratą partnerki, po prostu to ignoruje, a w „I'll Be There For You” znajdujemy obietnicę pozostania z ukochaną do samego końca, bez względu na cenę.
Dziewięć utworów trwających łącznie nieco ponad 50 minut nie wyznacza nowych ścieżek w karierze Niemca, wręcz przeciwnie – sprawia, że jeszcze mocniej może przylgnąć do niego łatka naśladowcy Gilmoura i kolegów. Czy to źle? Być może tak, ale jeśli postaramy się odrzucić uprzedzenia i porównania do sławnych kolegów odkryjemy, że jest to zbiór naprawdę dobrze zagranych i wyprodukowanych utworów. A że nieco (no, może trochę więcej niż nieco) wtórnych, trudno. Kto lubi RPWL, ten na pewno sięgnie po ten album i nie zawiedzie się. Kto kocha floydowskie dźwięki też. I dla tych właśnie słuchaczy jest ta płyta, która ukazuje się 8 listopada w formie limitowanego zestawu CD z DVD (z koncertem z 2011 roku) oraz przezroczystego winyla.