Od razu należy zauważyć, że na albumie „The Zealot Gene” pojawia się dokładnie ten sam skład muzyków, który towarzyszył Ianowi Andersonowi przy nagraniu poprzednich krążków: „Thick As A Brick 2” (2012) i „Homo Erraticus” (2014). Płyty te były sygnowane jego własnym nazwiskiem. Zatem nagłówki licznych portali internetowych i codziennych gazet obwieszczających „pierwszy album Jethro Tull od dwóch dekad”, są tylko skutkiem starannie realizowanej kampanii marketingowej. Chwyt ten przynosi zresztą pożądany efekt: „The Zealot Gene” odnosi komercyjne sukcesy, trafiając na czołówki list sprzedaży w wielu krajach. Czy słusznie?
Płytę rozpoczyna dynamiczny, hardrockowy „Mrs Tibbets” z gitarowym solo Floriana Opahle. Od pierwszych dźwięków jest oczywiste, że mamy do czynienia z prawdziwym Jethro Tull (pomimo nieobecności weterana, gitarzysty Martina Barre) z lotnym, baśniowym i zarazem uciesznym brzmieniem fletu Iana Andersona. Oraz głosem tego 74-latka, który co prawda stracił na sile, ale wciąż pozostała ta charakterystyczna „intelektualna” maniera. „Mrs Tibbets” jest raczej prostolinijnym kawałkiem, jak „This Is Not Love” z krążka „Catfish Rising”. Choć i w nim uświadczymy nieoczekiwanych zmian melodii, rytmów i nastrojów. Jak za dawnych dobrych czasów. Uroku dodają gitarowe riffy Opahle, nieco przywołujące na myśl dokonania U2 oraz „synthowe” partie klawiszy Johna O'Hary, trochę jak z twórczości Jethro Tull w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych.
Inną muzyczną aluzją jest pojawienie się harmonijki ustnej w najkrótszym na „The Zealot Gene” utworze „Jacob's Tales”. Wszak Jethro Tull zaczynał karierę jako mały bluesrockowy zespół grający w słynnym klubie Marquee w Londynie. Niech to jednak nas nie zmyli. Ta zabawna miniatura jest bardziej folkowa niż bluesowa. Słychać w niej także mandolinę.
Poważniejszą wymowę ma godny „brat” kompozycji „My God” z kanonicznego „Aqualunga”, utwór „Mine Is The Mountain”. Zarówno muzycznie, jak i lirycznie:
„Nie naśladuj mnie, nie opuszczaj
W obrazkach srebrnych, w idolach ze złota
Nie sprawiaj, że jestem zazdrosny, albo gniewny
Nigdy nie porzucaj mnie w zimnie
Moja jest góra
Przynieś cały mój przepych
Cenne klejnoty i odświętny strój
Zbuduj mi bezpieczną przystań z przykazań w kamieniu
By żyć przez wieki, by karcić i prowadzić
Przestraszyć, ugłaskać, sprowadzić do parteru
Moja jest góra”.
Jest to personifikacja Boga surowego, pouczającego, każącego, jak i poirytowanego oraz zmęczonego działalnością swoich „wyznawców”. W bezmyślnym jego uwielbieniu, gdzieś im ucieka to, co jest najistotniejsze.
Muzycznie jest to najciekawszy punkt płyty. I najdłuższy (5 minut i 40 sekund). Wyborne dźwięki pianina Johna O'Hary na długo zostają w pamięci, jak i dostojny „sterylny” śpiew Iana Andersona oraz pełne furii i ekscytacji partie instrumentalne w środku. Progresywny rock w najlepszym wydaniu.
Tytułowa kompozycja „The Zealot Gene”, wykonywana na koncertach Tull długo przed wydaniem albumu, jest najbardziej rockowym kawałkiem z omawianego zbioru. Szkoda, że ewidentnie brakuje w nim gitarowej solówki. Pocieszają partie keyboardu Johna O'Hary, znów nieco kojarzące się ze znienawidzoną przez większość świata (ale nie przez piszącego te słowa) płytą „Under Wraps”.
„Shoshana Sleeping” była dobrym wyborem na pierwszy singiel z albumu. Jest to kompozycja mroczna, enigmatyczna, progresywna, z iście teatralną dramaturgią i wariacjami rytmicznymi. Przydałoby się co prawda, by Anderson ją wydłużył i pozwolił więcej pograć kolegom z zespołu.
Czasy folkrockowego „Heavy Horses” przywodzi na myśl akustyczny „Sad City Sisters”. Dźwięki akordeonu, choć przesadnie wyeksponowane w miksie, są wprost zjawiskowe i przynoszą kolejne skojarzenie: klimat i styl płyty solowej Iana Andersona „The Secret Language Of Birds”. Utwór porusza poważny temat pijaństwa i prostytucji wśród młodzieży. W lekki, radosny i ciut cyniczny sposób, typowy dla twórczości flecisty. Jest tu też nawiązanie do Biblii. Jedno z wielu na „The Zealot Gene”.
Mocniejsza, bardziej rockowa strona stylu Jethro Tull powraca w rewelacyjnym połączeniu ostrzejszego grania i motywów celtycko-folkowych o tytule „Barren Beth, Wild Desert John”. Mamy tutaj efektowne solo gitarowe Floriana Opahle i dziwaczne (w fajny sposób) efekty wokalne. Wszystko ze sobą dobrze współbrzmi, w naturalny i bezpretensjonalny sposób.
Jak i w „The Betrayal Of Joshua Kynde” ze świetnym jazzującym pianinem, będącym w kontrapunkcie do dźwięków fletu Andersona. To jeden z tych fragmentów albumu, w których cały zespół gra symbiotycznie, jako zwarty kolektyw. Życzyłbym sobie tylko, by sekcja rytmiczna basisty Davida Goodiera i perkusisty Scotta Hammonda miała w sobie więcej polotu. Można o niej napisać tylko tyle, że... jest. Na szczęście kolejne soczyste solo Opahle pozwala nam to wybaczyć.
Pierwszy z „akustycznego trio”, balladowy „Where Did Saturday Go?”, zabiera nas w zupełnie inne muzyczne rejony. Flet i głos lidera Tull urzekają swoją delikatnością i przenikliwością, przy akompaniamencie gitary akustycznej i chwytliwych ozdobnikach perkusyjnych. W odróżnieniu od niektórych mniej udanych aspektów, głównie produkcyjnych, tych bardziej zespołowych i rockowych utworów, tutaj mamy do czynienia z czystą perfekcją. I taką... najszczerszą.
To samo dotyczy idyllicznego „Three Loves, Three”, przenoszącego słuchacza na angielską lub szkocką polanę. Anderson często mówi w wywiadach i na scenie, że jest kiepski w pisaniu piosenek miłosnych. Naprawdę tak uważa, czy to tylko fałszywa skromność, by zaprzeczyć zarzutom o megalomanię?
Utwór został zgrabnie i inteligentnie połączony z istną perłą całego materiału: „In Brief Visitation”. Można go słuchać na jednej playliście z utworami Tull/Iana z mniej lub bardziej zamierzchłej przeszłości, w rodzaju „Wond'ring Aloud”, „Requiem”, „Moths”, „Home”, „Jack-A-Lynn” czy „Circular Breathing”.
„Zapisz mi w sercu, wyrytą dedykację
Kozioł ofiarny był tutaj, z krótką wizytą
Niebezpieczne dolegliwości, wzniosłe
Z krótką wizytą, kozioł ofiarny był tutaj
Z krótką wizytą, kozioł ofiarny był tutaj
Nadal potrzebują kogoś nienawidzieć
By mieszać z szorstkimi zarzutami, by straszyć
Wielu, a może tylko kilku
Którzy idą na imprezę, stadnie, ale z wciekłością”.
„In Brief Visitation” należy do jednej z najpiękniejszych, najbardziej poruszających akustycznych kompozycji, jakie Szkot kiedykolwiek skomponował. Uczucie to potęgują quasi-orkiestrowe wstawki Johna O'Hary i gitarowe smaczki nowego członka „wielkiej rodziny muzyków Jethro Tull”, młodego Joe Parrisha-Jamesa. „Rzutem na taśmę” załapał się na udział w nagraniu płyty, pojawiając się wyłącznie w tym jednym kawałku.
Album wieńczy marszowe „The Fisherman Of Ephesus”. Przypomina słabą płytę solową Andersona sprzed ośmiu lat „Homo Erraticus”... Niemniej jako muzyczna kulminacja sprawdza się dobrze. Z łatwo zapadającym w pamięć przyjemnym refrenem, skomplikowanymi wariacjami instrumentalnymi i nieco apokaliptycznym nastrojem.
„The Zealot Gene” nagrywano przez parę lat, od 2017 roku, z przerwami na liczne trasy koncertowe i późniejsze lockdowny. Mimo to, jest to muzyka zdumiewająco spójna i do tego skontrastowana, niczym „Aqualung” czy „Minstrel In The Gallery”. Niektórym liniom wokalnym można zarzucić monotonię i to, że są do siebie podobne. Jednak pamiętajmy o wieku flecisty i jego chorobie (POChP/astmie) oraz związanych z tym ograniczeniach.
Nie jest to dzieło perfekcyjne, ale najlepsze jakie wyszło spod pióra Andersona od czasów rewelacyjnego „Roots To Branches” z 1995 roku. Nie ma ani jednego gniota czy „wypełniacza”. Każdy utwór przynosi jakiś nietuzinkowy pomysł, przez co płyty słucha się z zainteresowaniem. Ten album wprost zaprzecza wszelkim prawom fizyki.