EMolecule - The Architect

Artur Chachlowski

Trudno w to uwierzyć, ale już dekada minęła od ukazania się obrosłej już legendą płyty „Dimensionaut” grupy Sound Of Contact. Teraz byli członkowie tej formacji, perkusista Simon Collins (najstarszy syn Phila) i gitarzysta Kelly Nordstrom, powracają z nowym zespołem, który nazywa się eMolecule i albumem zatytułowanym „The Architect”. Obaj, niezależnie od siebie, przygotowywali już muzykę na swoje nowe solowe płyty, ale szczęśliwym trafem spotkali się razem, aby rozpocząć pracę nad kolejnym albumem Simona. Poczuli, że w brzmieniu i koncepcji demo eMolecule drzemie wielki potencjał i postanowili rozwinąć to w nowy projekt. Pracowali długo, kształtując styl wymieniali się pomysłami, a następnie zabrali się za wspólne pisanie muzyki na album zatytułowany „The Architect”. Jest to osobliwa koncepcja skupiająca się na człowieku, który dowiaduje się, że pozostały mu dwa tygodnie życia. Gdy uświadamia sobie, że jest blisko końca przechodzi duchowe przebudzenie.

Stylistyka muzyki jest bardzo nowoczesna, chwilami wydaje się, że płyta mogłaby być soundtrackiem do jakiegoś filmu z gatunku sci-fi. O ile jedyny krążek Sound Of Contact, czy solowe albumy Simona Collinsa (recenzja wydanego w 2020 roku „Becoming Human” pod tym linkiem) zawierały sporo melodyjnych, piosenkowych utworów, to album eMolecule należy do trochę innego świata: oferuje zaledwie kilka piosenek, które mają zajawki charakterystycznego (pop)rockowego brzmienia, a reszta pochodzi ze znacznie mroczniejszego wymiaru rocka. Od razu w uszy rzuca się brak Dave’a Kerznera, którego klawiszowe dźwięki budowały świat muzyki Sound Of Contact, a charakterystyczny, mocno nakierunkowany na genesisowskie klimaty, sposób komponowania wciąż nieźle sprawdza się na jego solowych albumach. Ale zapomnijcie o Sound Of Contact. Muzyka eMolecule to rzecz z zupełnie innej bajki. Jak już wspomniałem, długimi (album trwa 70 minut) chwilami wydaje się, że jest to ścieżka dźwiękowa do jakiejś cyberpunkowej eksperymentalnej adaptacji filmowej.

Pośród 11 utworów wypełniających ten album są jednakowoż momenty, kiedy eMolecule pokazuje się z łatwiej przyswajalnej strony – klimatycznej i chwytliwej. Wyciszona, utrzymana w sennej atmosferze, zaśpiewana przez Collinsa kojącym głosem piosenka „Awaken” czy lekko ‘przymglony’, opatrzony fantastyczną finałową gitarową solówką „Me You” są tego najlepszymi przykładami Z kolei „Beyond Belief”, aczkolwiek napakowany nowoczesną technologią, to utwór, który, moim zdaniem, ze swoim euforycznym refrenem mógłby śmiało zaistnieć w każdym komercyjnym radio. Zanim w finale „Prison Planet” pojawi się zaciekła ściana dźwięków, nagranie rozwija się niczym całkiem zgrabna, choć mocno nasączona elektroniką, melodyjna piosenka. Umieszczony w połowie płyty, w przeważającej części instrumentalny „The Turn” też obiecuje odrobinę sonicznego wytchnienia dzięki prostemu motywowi fortepianu i kumulacji przestrzennych partii gitar. Lecz na początku czwartej minuty zostajemy zaatakowani niespodziewaną erupcją dźwiękowego hałasu, zniekształconymi akordami, mocno przetworzonymi, pełnymi niepokoju, wokalami, a nawet growlami!

W rzeczy samej, przez większość płyty panowie Collins i Nordstrom zagłębiają się w mocno eksperymentalnych klimatach. Już sam początek albumu w postaci trwającej ponad 10 minut kompozycji „eMolecule” może dla wielu słuchaczy okazać się prawdziwym szokiem. Wszystko zaczyna się od nieskoordynowanych syntezatorowych dźwięków, po czym Collins wdziera się mocarnymi uderzeniami perkusji, na co Nordstrom nakłada dźwiękową ścianę przesterowanych gitar. Utwór ten daje poczucie wkroczenia w alternatywny, złowrogi, mroczny i futurystyczny świat. To oszałamiający początek płyty, w którym zanurzamy się w krainę bardzo ciężkich brzmień podkreślanych tytaniczną perkusją, która gdy już wreszcie ucichnie, sprawia, że słuchacz unosi się niczym w próżni płynąc na ambientowych figurach gitar i dziwacznych melodiach granych na syntezatorze. Do tego dochodzi przepuszczony przez vocoder zniekształcony wokal (Collins i Nordstrom solidarnie dzielą się na tej płycie partiami wokalnymi) i kilkukrotny powrót do hałaśliwych, mięsistych partii gitar – zabieg podobny do tego, jaki często stosuje w swoich cięższych kompozycjach Steven Wilson. Wszystko to wydaje się bardzo impresjonistyczne i jakby nietrzymające się jakiejkolwiek wspólnej formuły. Nierealne. Nieoczywiste… Niejednoznaczne…

Dość podobnie sprawa ma się z utworem tytułowym. Rozpędzony i też nietrzymający się jakiejś konkretnej formuły „The Architect” brzmi niczym palący oddech dystopijnego niepokoju. W swojej znakomitej większości utwór posiada znamiona lekko ‘przybrudzonego’, żywiołowego grania, ale po trzech minutach nastrój zmienia się diametralnie. Klimatyczne interludium, które jest wypełnione złowieszczą narracją, daje poczucie złowrogiego niepokoju, co potęgowane jest przez (znowu totalna zmiana nastroju!) powracające w finale mocne gitarowe riffy i nerwowe brzmienia syntezatorów. Z tą całą swoją czupurną konstrukcją utwór wydaje się jakby był żywcem wyjęty z podręcznika o Jeżozwierzach.

Z kolei w nagraniu „Mastermind” skupia się tak wiele, pozornie niepowiązanych ze sobą, muzycznych i pozamuzycznych (recytacje!) elementów, że wydaje się być ono kilkoma utworami w jednym, połączonymi jakąś trudną do zdefiniowania chaotyczną formułą. Utwór „Dose”, aczkolwiek o dość precyzyjnej i trzymającej się sztywnych ram, konstrukcji, brzmi tak ciężko jakby wykonywany był przez Metallikę lub przez Black Sabbath. Dla kontrastu, „The Universal” rozpoczyna się jak jakiś synthpopowy kawałek, potem nabiera cech epickiego hymnu, ma fajny refren, przypominający swoim klimatem patenty A.A. Lucassena z Ayreonu, pojawiają się w nim muzyczne orientalizmy, ale w efekcie wydaje się, że jakoś za dużo tego wszystkiego w jednym, niedługim przecież, bo sześciominutowym, wciąż skręcającym to w lewo, to w prawo, kawałku.

Dużo na tej płycie stylistycznych rotacji, zmian tempa, odrealnionych klimatów, niejednolitych kompozycji, wciąż zmieniających się brzmień. Wszystko to daje poczucie muzycznej nieciągłości. Sięgnijmy jeszcze po jeden przykład tej swoistej nielinearności tego albumu: oto finałowy utwór „Moment Of Truth”, który podąża najpierw typowo balladową ścieżką, nie przyspieszając, dostojnie stawiając raz po raz melodyjne akcenty i gdy wydaje ci się już, że to klasyczne zakończenie będzie fajnym, epickim zamknięciem płyty, pojawia się niespodziewane, ciężkie, niemal kakofoniczne, na wskroś metalowe, zakończenie. Bardzo nietypowy to patent, tak jakby panowie Collins i Nordstrom chcieli głośno wykrzyczeć swoje przewijające się przez całą płytę motto: „spodziewajcie się niespodziewanego!”.

Podsumujmy: dużo na tej płycie nieoczywistej muzycznej kreatywności, ogrom nowoczesności, sporo melodyjności, lawina zaskoczeń, mnóstwo dźwiękowego chaosu, a kontrastów jak z rogu obfitości. Naprawdę dużo tego i przy swoich 70 minutach album może spowodować, że uszy większości odbiorców będą mocno obolałe, a całość może wydać się nie do przyjęcia w jednym kawałku, przy jednym posiedzeniu. Ale powiedzmy sobie szczerze, że jest w tych nieoczywistych dźwiękach eMolecule coś, co przyciąga niczym magnes, coś co każe wracać i w sposób niezrażony wyciągać poparzoną wcześniej rękę (uszy!!!) do przycisku PLAY, by wysłuchać płyty „The Architect” po raz kolejny, aby przy każdym następnym podejściu odkryć nowe smaczki, niespodzianki i ukryte brzmienia.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!