Lifesigns - Live In The Netherlands

Artur Chachlowski

Niedawno (21 czerwca) zagrali swój pierwszy koncert w Polsce i wszystkim, którzy mieli okazję zobaczyć ich na żywo w Brześciu Kujawskim pokazali jak świetnym są zespołem koncertowym. Teraz, albumem „Live In The Netherands”, demonstrują to tym, którzy nigdy nie widzieli ich na żywo.

Lifesigns to brytyjski zespół, który ma już ugruntowaną pozycję w swojej ojczyźnie, a także całkiem spory dorobek studyjny (trzy płyty długogrające: „Lifesigns” (2013) i „Cardington” (2017) oraz „Altitude” (2021)). Zyskał uznanie fanów na całym świecie dzięki swojemu unikalnemu stylowi, połączeniu progresywnych brzmień z elementami jazzu i rocka. Jego muzyka to mieszanka złożonych melodii, pięknych aranżacji i emocjonalnych tekstów. W skład zespołu wchodzą muzycy związani z takimi grupami, jak Iona, Asia, The Flower Kings, Karmakanic czy zespół Quincy Jonesa. Można by rzec, że to taki progrockowy „all stars band”. I faktycznie, na płycie „Live In The Netherlands” słychać to doskonale. Mało tego, na płycie tej ten „all stars band” wykonuje dwa sety układające się w swoiste koncertowe „the best of”.

Na czele grupy Lifesigns od samego początku jej działalności stoi John Young – wokalista, keyboardzista i kompozytor znany z wcześniejszej współpracy z The Strawbs, Johnem Wettonem, Bonnie Tyler, Scorpions czy Fishem. Na scenie, obok niego, pojawili się panowie: Dave Bainbridge (gitary, instrumenty klawiszowe), Jon Poole (bas), Zoltan Csorsz (perkusja) oraz piąty członek zespołu, odpowiedzialny za brzmienie, inżynier dźwięku Steve Rispin (instrumenty klawiszowe). Nie ma przesady w stwierdzeniu, że Lifesigns nie byłby tym zespołem, którym jest, bez wkładu Rispina. Człowiek ten ma rzadki talent polegający na tym, że działając de facto w cieniu, jest zarówno genialny technicznie, jak i wybitnie muzykalny, co sprawia, że brzmienie Lifesigns w wersji live jest po prostu wyjątkowe i zachwycające.

Album „Live In The Netherlands” składa się z dwóch płyt CD i każda z nich zawiera jeden z dwóch setów wykonanych pewnego sierpniowego wieczoru ubiegłego roku w sali De Boerderij w holenderskim Zoertemeer. Jak już wspomniałem, imponująca setlista utworów ułożyła się w coś w rodzaju „the best of” (dotyczy to głównie dysku pierwszego), któremu towarzyszy spora porcja utworów z najnowszej płyty „Altitude” (dysk nr 2).

Koncert rozpoczyna się od fenomenalnie wykonanego utworu „N”. Początek – marzenie. Wspaniałe wprowadzenie w ten blisko dwugodzinny spektakl. Inne hity z dysku nr 1 to „Open Skies” (to solowa piosenka Johna Younga, pamiętająca czasy jeszcze sprzed grupy Lifesigns; teraz ozdobiona znakomitą partią gitarową Dave’a Bainbridge), single „Different” i „Impossible”, oraz jedyny utwór z debiutanckiej płyty zespołu - „At The End Of The World” (według zapowiedzi Johna Younga to „najszczęśliwsza piosenka o upadku ludzkości”).

Płyta nr 2 zawiera wykonane na żywo wersje prawie wszystkich utworów z albumu „Altitude” (z wyjątkiem „Arkhangelsk” i „Altitude Reprise”) oraz - co jest sporą niespodzianką – kolejną solową piosenkę Johna Younga. Najpierw słyszymy „Gregarious”, po wykonaniu którego Young przedstawił zespół i zapowiedział „Ivory Tower” – utwór zagrany w taki sposób, że szybko stał się moim faworytem na tym albumie. Potem mamy jeszcze dwa świetne numery - „Shoreline” i „Fortitude”, po których Lifesigns wykonał „Last One Home”, w którym ponownie zachwyca gitarowe solo Dave’a Bainbridge’a. Koncert, a zarazem album, kończy się bisem w postaci „Kings” – instrumentalnego utworu pamiętającego czasy zespołu John Young Band.

Koncert to znakomity. Taki jest też ten album. Właściwie można o nim mówić w samych superlatywach. Co po stronie minusów? Żeńskie chórki, wiolonczele, skrzypce i niektóre klawiszowe loopy są samplowane. Trochę szkoda, ale przy tak rozbudowanym brzmieniu i zaledwie czterech muzykach na scenie było to nieuniknione. Z drugiej zaś, pozytywnej, strony - instrumentalnie zespół prezentuje się znakomicie, a wokale Johna Younga na żywo wypadają doprawdy znakomicie, często wspierane są zresztą drugim, a nawet trzecim, głosem. Na scenie klubu De Boerderij pojawiło się czterech znakomitych muzyków; tworzących zgrany i świetnie współpracujący ze sobą zespół, dający show jakich mało. Nic dziwnego, że ta niezależna, ciągle niewiązana z żadną dużą wytwórnią płytową, grupa już dawno przedarła się do ścisłej czołówki brytyjskiego prog rocka. Niniejszym albumem udowodniła, że jest także jedną z najlepszych koncertujących formacji, które obecnie funkcjonują na rynku.

MLWZ album na 15-lecie Steve Hackett na dwóch koncertach w Polsce w maju 2025 Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok