Chandelier - We Can Fly

Artur Chachlowski

Takie płyty potrafią ucieszyć. I to bardzo. Już sam fakt, że jeden z ulubionych zespołów mojej młodości zdecydował się na płytowy powrót po 26 latach jest wystarczającym powodem, by serce zabiło mocniej. A jeżeli jest to w dodatku powrót bardzo udany, jak w tym przypadku, to czegóż trzeba więcej?...

Nie ukrywam, że grupa Chandelier sprawiła mi albumem „We Can Fly” ogromną radość. Było nie było, ale mniej więcej 30 lat temu, przy okazji debiutanckiej płyty „Pure” (1990), jako pierwszy miałem przyjemność propagowania muzyki tego zespołu w naszym kraju. Udało się, dzięki pomocy Tomka Beksińskiego i Piotra Kosińskiego, Chandelier (zasłużenie!) szybko dołączył do ówczesnej elity neoprogresywnego rocka i wśród polskich fanów stanął w jednym szeregu z zespołami pokroju Aragon, Galahad czy Asgard. Tak naprawdę, największa w tym zasługa samego zespołu, gdyż album „Pure” to dzieło nietuzinkowe, dzisiaj uważane już za klasykę neoprogresywnego gatunku. Podobnie było z drugim, równie ciepło przyjętym albumem zatytułowanym „Facing Gravity” (1992). Ugruntował on wysoką pozycję tego niemieckiego zespołu. Kilka lat temu, w związku z reaktywacją grupy Chandelier i serią pierwszych, po wielu latach przerwy, koncertów obie płyty wznowiła nasza rodzima wytwórnia GAD Records i był to jasny sygnał powrotu grupy Chandelier do regularnej działalności. Materialnym dowodem na to jest opublikowana przed kilkoma dniami nowa, z pierwszym od 26 lat (dyskografię zespołu uzupełnia mniej udany i nagrany w mocno przetrzebionym składzie krążek „Timecode (1997), po którego wydaniu Chandelier zakończył swoją działalność) premierowym materiałem, płyta zatytułowana „We Can Fly”.

Na albumie tym Chandelier trzyma się dawno utartej ścieżki i proponuje swoim sympatykom dokładnie to, czym zachwycił ich kilka dekad temu: grają klasycznego neo prog rocka. I robią to w tradycyjny, żeby nie powiedzieć, że w konserwatywny, sposób, ale, co najważniejsze, robią to na naprawdę wysokim poziomie. Siłą napędową brzmienia grupy są epickie melodie gitarowe i dopasowane do nich symfoniczne instrumenty klawiszowe. Tak właśnie, to wzajemne oddziaływanie melodyjnych gitar i klawiszy oraz charakterystyczny głos wokalisty są dla mnie osią nowych kompozycji grupy Chandelier, co najlepiej słychać chyba w najwspanialszej kompozycji na płycie – dziesięciominutowym epiku pt. „Spring”.

Jeżeli już coś się zmieniło, to delikatnemu liftingowi uległ skład. W grupie jest nadal charyzmatyczny, obdarzony nosowym głosem, wokalista Martin Eden. Jego głos nie zmienił się ani na jotę. No, może śpiewa teraz w odrobinę niższych rejestrach, co szczególnie słychać w otwierającym płytę świetnym utworze „Space Controller”. W składzie pozostał też będący w zespole od najwcześniejszych czasów gitarzysta Udo Lang. Jest też wieloletni perkusista Herry Rubarth oraz basista Christoph Tiber (bas), który wspólnie z Langiem, Edenem i Rubathem zakładał zespół. Jedyną nową twarzą jest wywodzący się z grupy Elleven, Armin Riemer (instrumenty klawiszowe), który jest jednak już od lat integralną częścią reaktywowanego zespołu i wystąpił wraz z nim już na festiwalu Night Of The Prog w 2019 roku, co udokumentowane zostało wydawnictwem DVD/CD „Live At Loreley”.

Gościnnie, w harmoniach wokalnych, pojawia się Toni Moff Mollo (z zespołu Grobschnitt). To nie pierwszy jego występ na płytach Chandelier. Zainteresowanych odsyłam chociażby do kompozycji „All My Ways” z albumu „Facing Gravity”. Jego duety z Martinem Edenem są prawdziwą ozdobą nowego wydawnictwa. Można się o tym przekonać słuchając finałowej, marynistycznej kompozycji „Forever And A Day”. To najbardziej zaskakujące nagranie na tym albumie. Dobrze współbrzmiące ze sobą głosy obu panów są tak autentycznie marynistyczne, jakby to była jakaś szanta. I to trwająca 15 minut progresywno-rockowa szanta! Ta wspaniała pieśń opowiada o żeglowaniu do nieznanych brzegów i przełamywaniu strachu, obaw, lęków. ‘W życiu warto być odważnym i podejmować mądre decyzje’ – takie przesłanie wypływa z tego utworu, który jest prawdziwym gwoździem programu tej płyty. Obok wspomnianych już kompozycji „Spring” i „Space Controller” to także najbardziej epicki fragment albumu. Ale siłą nowej muzyki grupy Chandelier są też bardziej liryczne momenty, jak na przykład w utworach „In Between” i „Light”. W ogóle, trzeba przyznać, że dobre melodie wokalne (jak chociażby w nagraniu „Help Me”) brzmią bardzo przekonująco, a w połączeniu z potęgującymi efekt partiami syntezatorów oraz dodatkowym urozmaiceniem w postaci rozkołysanych gitarowych solówek i okazjonalnych partii kościelnych organów czynią ten album muzyczną pozycją z ogromnym znakiem neoprogresywnej jakości.

Niezwykle miło jest mi pisać w tym krótkim podsumowaniu, że „We Can Fly” to bardzo udany powrót, że pomimo upływających lat zespół demonstruje na nim swoją prawdziwą muzyczną siłę i autentyczny entuzjazm i że w ogóle Chandelier AD 2023 znajduje się naprawdę w wysokiej formie. Dobrze, że Chandelier powrócił. Dobrze, że pozbył się obaw związanych z długim okresem muzycznego milczenia i odważnie wzniósł się do lotu. Członkowie zespołu udowodnili, że nadal „potrafią latać”. Gdyby krążek ten ukazał się 30 lat temu, dzisiaj byłby już klasykiem. Ale zapewne i tak się nim stanie, gdyż, obok albumu „Pure”, to najlepsza muzyczna wizytówka tej niemieckiej formacji.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!