Mother Black Cap to zespół, który od 2005 roku funkcjonuje w angielskim hrabstwie Norfolk. Na naszych łamach przedstawialiśmy dwie jego pierwsze płyty – „In The Comfort of Your Own Home” (2006) oraz „The English Way” (2009) – potem była jeszcze trzecia, „Energy” (2013), a po niej nastąpiła długa przerwa związana z problemami zdrowotnymi lidera zespołu, Martina Nichollsa (szczęśliwie wygrał on trudną walkę z chorobą nowotworową).
W tym roku nadszedł czas na wydanie nowego albumu. Zespół Mother Black Cap przypomina się płytą zatytułowaną „Caveman TV”. Skład przegrupował się trochę, obok Nichollsa, który gra na nowym krążku na gitarach i syntezatorach, w zespole mamy jeszcze śpiewającego basistę Andy Bye’a, keyboardzistę Boba Connella oraz perkusistę Martyna McCarthy’ego. Nagrali album, który idealnie wpisuje się w stylistykę brytyjskiego rocka progresywnego lat 70. I zawiera zarówno długie, jak i krótkie utwory połączone razem w koncepcie, który przewija się przez cały album. Dzięki temu możemy cieszyć się płynnym opowiadaniem historii poprzez muzykę, w której prym wiodą dźwięki organów Hammonda, potężne brzmienia gitar, orkiestracje, ale też chóry i lżejsze akustyczne utwory – jednym słowem wszystko, co powinien zawierać dobry progrockowy album. Bo takim „Caveman TV” niewątpliwie jest. Długimi chwilami nawet bardzo dobrym…
„Kiedy Mother Black Cap wrócił do działalności w 2018 roku, wiedzieliśmy, że będziemy potrzebować nowego materiału reprezentującego nowy początek naszego zespołu. Większość z nowych utworów napisałem w 2019 roku, a nagrania miały rozpocząć się na początku 2020 roku. Z wiadomych względów tak się jednak nie stało… Wiedzieliśmy, że tym razem chcemy dobrze przygotować cały pakiet – wszystkie poprzednie trzy albumy miały swoje dobre momenty, ale wszystkim brakowało jakości produkcji, odpowiedniego składu (szczególnie dobrych wokali!), spójnego zestawu piosenek, które do siebie pasują, więc tym razem chcieliśmy przygotować album, który byłby najlepszym, jaki mogliśmy w tym momencie nagrać. W naszym odczuciu to właśnie zrobiliśmy i wszyscy jesteśmy bardzo dumni z tego, co na „Caveman TV” udało nam się osiągnąć. Ogromnie pomógł nam stary przyjaciel Graham „Grammo” Pilgrim, szanowany inżynier dźwięku i producent, który współpracował z wieloma znanymi ludźmi (Keith Emerson, Wishbone Ash i nie tylko), ale obecnie mieszka w Rzymie, więc połączenie covidowej pandemii, dystansu, jaki nas dzielił i chęci nagrania „idealnego” albumu oznaczały, że zbieranie wszystkiego w całość zajęło aż trzy lata” – tak o przedłużającej się pracy nad nowym materiałem opowiada Martin Nicholls.
Album „Caveman TV” zawiera trzy kwadranse muzyki, na które składa się sześć premierowych i w większości bardzo udanych utworów. Płyta rozpoczyna się od trwającej 15 minut epickiej tytułowej kompozycji. „Kiedyś siedziałem przy ognisku i brzdąkałem na gitarze, śpiewając stare utwory Bowiego. Była to jedna z tych bezchmurnych nocy z rozgwieżdżonym niebem. Pomyślałem sobie, że jest to przecież to samo niebo, które widzieli nasi przodkowie – jaskiniowcy – i dla nich ten widok, przy którym zapewne opowiadali sobie różne historie o gwiazdach, był odpowiednikiem naszej telewizji. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że to jest to, o co chodzi w życiu – o bycie razem z przyjaciółmi, cieszenie się swoim towarzystwem… Współczesny kapitalistyczny zachód wydaje się mieć obsesję na punkcie zdobywania coraz większej ilości dóbr materialnych. Dlatego przewijający się przez cały album temat brzmi: „robić więcej, mieć mniej” – czyli to, czego naprawdę potrzebujesz, to przyjaciele i dobre doświadczenia, a nie więcej zgromadzonych przez siebie przedmiotów” – tak o utworze tym opowiada jego autor. W tle słychać trzask palących się szczap wrzuconych do ognia, mija sporo czasu (ponad 3 minuty) zanim z łagodnej, „ogniskowej” piosenki wyłoni się potężny, epicki, wielowątkowy utwór. Zespół Mother Black Cap potrafi stopniować napięcie i w kompozycji tej daje tego dowód. Nie po raz ostatni zresztą na tej płycie.
W utworze „Memory Layne” cofamy się w czasie do dawno utraconej miłości. Główny bohater w bardzo refleksyjny sposób wspomina przeszłość, a stylistycznie ta krótka (trwa niespełna 3 minuty) piosenka jest ukłonem w stronę wczesnego Pink Floyd (stąd użycie słowa „Layne” w tytule, od słynnego utworu „Arnold Layne”). Utwór celowo niespodziewanie się urywa, dzięki czemu następuje zaskakujące zawieszenie akcji i wrasta napięcie, które za chwilę wybuchnie w drugim na tym krążku długasie, blisko dziesięciominutowym nagraniu „Norfolk”. Tytuł to nazwa hrabstwa, w którym od dzieciństwa mieszka Martin Nicholls – to wspaniały rejon Anglii do życia, ale z drugiej strony jest to, jak Andy Bye śpiewa w tekście utworu, „cmentarz ambicji” – ludzie przyjeżdżają tu, ponieważ jakość życia jest dobra w porównaniu do wielu innych przeludnionych części Anglii, ale możliwość odniesienia sukcesu czy zdobycia sławy jest tam bardzo ograniczone… Ale znowu pada tu przewijające się przez całą płytę pytanie - co jest ważniejsze w życiu: mieć czy być?...
Pięciominutowy utwór „Three Fools” to rzecz o zwątpieniu w siebie. Dwóch głupców to ‘typowi’ ludzie z ulicy, z których zazwyczaj lubimy się śmiać, tym trzecim jest żałosny główny bohater opowiadanej na płycie historii. Muzycznie, w pierwszej części dominują liryczne dźwięki fortepianu i spokojna melodia wokalna. Mniej więcej połowie wchodzi finezyjna partia solowej gitary (solówka – palce lizać!) i efektowna orkiestracja, by w finale powrócić do subtelnego fortepianu i wokalnej melodii zaśpiewanej przez Bye’a na samym początku.
Powoli zbliżamy się do wielkiego finału. Nagranie „Last Chance” (to znowu dziesięciominutowy długas!) jest nie tylko efektowne i urzekające w całej swojej ‘staromodności’, ale też bardzo osobiste. Nicholls skomponował je zaraz po przezwyciężeniu raka i całkowitym wyzdrowieniu, co zainspirowało go do reaktywacji swojego zespołu i powrotu do muzyki. Po raz kolejny mamy tu pochwałę relacji międzyludzkich, radości ze wspólnego przebywania i tworzenia, doceniania krótkiego czasu, kiedy mamy to szczęście, by żyć i funkcjonować na naszej planecie. Ta kompozycja to afirmacja życia, a zarazem świetny utwór, kto wie czy nie najpiękniejszy i nie najważniejszy na całej płycie… Fantastyczny finał, podsumowanie, swoista kropka nad „i”, a nawet wykrzyknik postawiony przy oczywistej puencie, że BYĆ znaczy więcej niż MIEĆ.
Jest jeszcze krótkie zamknięcie wszystkich wątków przewijających się na tej płycie w postaci ledwie 80-sekundowego outro, jakim jest repryza utworu tytułowego. Znów słyszymy trzask palącego się ogniska, znów w tle pobrzmiewa sześciostrunowa gitara, znów słyszymy pochwałę bycia razem, radości z bycia cząstką naszego pięknego uniwersu. To powrót do dźwięków otwierających tę ciekawą i udaną płytę. Wszystkie dobre albumy progresywne powinny kończyć się tam, gdzie zaczęły. Ten tak ma. Choć nie jest to ‘tylko’ dobry album. Bo to album bardzo dobry!