Oto kolejni "rycerze progresywnego stołu" dobrze znani z lat 80. i 90. wracają z nowym materiałem. Po niezwykle udanych niedawnych powrotach na scenę kolegów po fachu z takich kapel jak IQ, Arena czy Pendragon, panowie z Final Conflict postanowili przypomnieć o swoim istnieniu wydając 30 stycznia br. nowy album zatytułowany „The Rise Of The Artisan”. Jest to druga cześć muzycznej trylogii „The Artisan”, zapoczątkowana całkiem udaną płytą z 2012 roku pt. „Return Of The Artisan”.
Ta muzyczna opowieść w trzech odsłonach jest historią o poszukiwaniu sławy i uznania w świecie wypełnionym cyfrową cywilizacją opanowaną przez wszechobecne media społecznościowe (temat, który ostatnio zaczyna stawać się powoli dyżurnym, jeśli chodzi o inspiracje progrockowych artystów). Jest to dość krytyczna obserwacja, wynikająca z przedstawienia czarnej wizji przyszłości, znana z dziedziny literatury fantastycznonaukowej, a określana mianem dystopii.
Płyta składa się z 10 wątków muzycznych zagranych według stricte neoprogresywnych wzorców. Znakiem rozpoznawczym Final Conflict zawsze były bliźniacze gitary, które i tu wiodą prym praktycznie na całym albumie. Znaczącą rolę ogrywają także instrumenty klawiszowe oraz bardzo sprawna, melodyjna sekcja rytmiczna, a także dwugłosowy wokal.
Ten II akt muzycznego przedstawienia inauguruje utwór tytułowy „Rise Of The Artisan”, który zaczyna się pomysłowym motywem odgłosów dochodzących jakby za ściany, które po kilku sekundach atakują nas wprost bliskością i swoją muzyczną potężną siłą. W tych ponad 9 minutach dostajemy praktycznie niczym w pigułce, wszystko to co w Final Conflict najlepsze: mocny gitarowy riff, pulsujący bas na tle fortepianu i organów Hammonda, zmiany tempa i linii melodycznych, a wszystko zaśpiewane jest z prawdziwą pasją i charyzmą. Oczywiście w odpowiednich momentach pojawiają się kapitalne gitarowe solówki odegrane na najwyższym poziomie i potwierdzające muzyczny kunszt artystów.
I ten opis praktycznie mógłby pasować do każdej kolejnej kompozycji na płycie. Wielkich zaskoczeń raczej próżno tu szukać. Utwory trwają średnio pomiędzy 5 a 7 minut, wszystko jest poprawne i zgrabnie zaaranżowane, emocjonalna muzyka płynnie z głośników i… no właśnie…
Zaletą i wadą tego albumu jest to, że nie ma się do czego przyczepić. Zwolennicy tego rodzaju muzyki otrzymują dokładnie to czego oczekują. Natomiast czy przekona to i trafi do nowych odbiorców? Śmiem wątpić, aczkolwiek bardzo chciałabym się mylić, gdyż zawsze dobrze życzę artystom, szczególnie tego nurtu. Jednak skoro to ma być rock progresywny należy stale się rozwijać, poszukiwać i zaskakiwać. Panowie z Final Conflict natomiast wybrali bardzo ambitną drogę wydania na przestrzeni kilku lat muzycznej trylogii, która sama w sobie staje się paradoksalnie odpowiedzią dlaczego sukces jest tak ciężko osiągnąć.
Czy będzie to ostatecznie przerost formy nad treścią, należy poczekać na finalną trzecią część albumowej trylogii. Być może wtedy wszystko się wyjaśni i okaże jak bardzo się mylę. Na razie pozostaje nam wsłuchiwać się w te dziesięć nowych kompozycji, które posiadają wszelkie cechy produktu naprawdę solidnych rzemieślników.
Na wyróżnienie na pewno zasługuje wspomniany już wyżej utwór tytułowy. A także znajdujący się pod nr 5 „A River Of Dreams” brzmiący analogowo, z charakterystycznymi podwójnymi wokalami i pomysłowym przejściem klawiszy rozwijającym się w długie, przestrzenne solo gitarowe. Po stronie plusów zapisać też trzeba nagranie oznaczone indeksem 9 - „The Door”, w którym po długim i ciekawym fortepianowym wstępie, zaczyna pięknie wibrować gitara, która w połączniu z główną nieśpieszną melodią i sekcją rytmiczną tworzy bardzo spójną całość.
Podobać może się też finałowe nagranie „Breaking The Cycle” zaczynające się złowieszczymi odgłosami cywilizacji przyszłości, które dzięki kapitalnie brzmiącym klawiszom, riffom gitarowym w tle i pełnej niepokoju wokalizie wprowadzają nas w stan niepokoju, tak charakterystyczny dla naszych czasów.
Historia zespołu Final Conflict sięga 1985 roku, kiedy to w Staffordshire w środkowo-zachodniej Anglii, panowie Andy Lawton i Brian Donkin powołali swoją formację do życia. Do składu bardzo szybko dołączyli: Steve Lipiec obsługujący wszelkie instrumenty klawiszowe, jak również saksofon oraz basista Barry Elwood. Na swój debiut płytowy, panowie kazali nam czekać 6 lat, wydając w 1991 roku „Redress The Balance”. Wśród fanów do dziś, chyba największą popularnością cieszą się płyty „Quest” (1992) oraz „Stand Up” (1997). Przypominając krótko notkę biograficzną grupy należy też koniecznie wspomnieć o zarejestrowanym 13 października 2008 roku w katowickim Teatrze Śląskim im. Stanisława Wyspiańskiego koncercie wydanym ostatecznie na DVD pod tytułem „Another Moment In Time”.
Płyta „The Rise Of The Artisan” została nagrana w pierwotnym składzie, który był praktycznie stabilny przez cały okres działalności zespołu za wyjątkiem „etatu” perkusisty. Na najnowszym albumie rolę tę pełni muzyk sesyjny Eden Longson.
Osobiście bardzo cenię ten sympatyczny zespół. Choć nigdy nie należeli do „wielkich” tego gatunku, to odnoszę wrażenie, że w dużej mierze na własne życzenie. Omawiana dziś przeze mnie płyta jest zaledwie ósmym albumem w ich 35-letniej historii. Przełomem zapewne też się nie okaże, ale na pewno należy docenić klasę, konsekwencję i wypracowany przez lata własny, bardzo charakterystyczny styl gry muzyków oraz ambitne plany stworzenia koncepcyjnej muzycznej trylogii.
Jakże wielu na przestrzeni lat było „proroków”, którzy obwieszczali wszem i wobec, że rock progresywny odszedł w niebyt, skończył się czy wręcz przestał istnieć definitywnie. A jednak na przekór tym wszystkim piewcom ten rodzaj muzyki przetrwał i wciąż ma się dobrze. Zawsze wśród słuchaczy znajdą się dusze i umysły oczekujące tej specyficznej wrażliwości i co najważniejsze będą istnieć artyści, którzy z pasją będą ten rodzaj artyzmu tworzyć. Na przekór trendom, nie bacząc na sukcesy i splendory. Zwyczajnie, z czystej miłości i pasji, chociażby tak jak robi to od lat zespół Final Conflict.