Właściwie okładka nowej płyty Tima Bownessa zapowiadać by mogła inną muzykę, aniżeli w rzeczywistości. Wnętrze pokoju, wzorowane niewątpliwie na grafikach dwóch pierwszych płyt Marillion, pełne książek, gazet, a przede wszystkim porozrzucanych dookoła płyt winylowych przeróżnego gatunku (od ostatniego No-Mana, przez „Hejirę” Joni Mitchell, aż po „Hats” The Blue Nile) mogłoby być celnym zwiastunem płyty co najmniej tak barwnej i eklektycznej, jak poprzedni album artysty, „Flowers At The Scene”…
Tymczasem obraz cechującego się artystycznym nieładem pomieszczenia, wbrew pozorom koresponduje z zupełnie inną w charakterze muzyczną propozycją. Postać z okładki, zamknięta we własnym emocjonalnym mikrokosmosie, sam na sam z bogactwem swoich ukochanych dźwięków, to w zasadzie tak samo twórca we własnej osobie, jak i odbiorca albumu „Late Night Laments” - taki, jakim widziałby go sam autor – pogrążony w meandrach kontemplacyjnego muzycznego seansu, ale wciąż nieoderwany od problemów rzeczywistości, choćby jedynie ryczącej z grającego w tle telewizora.
Tim Bowness nie nagrał tak intymnego solowego albumu właściwie od debiutu „My Hotel Year” (2004). „Late Night Laments” to muzyka powstała w dużym stopniu spontanicznie, ulegająca zasadzie „pierwsza myśl jest najlepsza”. Literacko jednak wbrew pozorom jest tu znacznie bardziej uniwersalnie – to album pełen refleksji o podłożu psychologiczno-społeczno-politycznym, nadających pozornie sentymentalnym piosenkom znacznie głębsze przesłanie; podkreślających, że ów osobisty mikrokosmos funkcjonuje zawsze w kontekście świata dziejącego się często bez naszego wpływu.
Pojęcie spontaniczności procesu powstawania muzyki wypełniającej album nie wykluczyło jednak tradycyjnej pieczołowitości dopracowania materiału, w czym Bownessowi pomagał tym razem partner z formacji Plenty, Brian Hulse. Aranże po raz kolejny w dużym stopniu polegają na udziale interesujących gości (w śród nich starzy dobrzy znajomi Colin Edwin i Richard Barbieri), fonicznych historii dzieje się tu znów co nie miara. Żywą emocję ze studyjną produkcją udało się wyważyć naprawdę imponująco.
Po szukającym przeróżnych sposobów na solidną piosenkę albumie „Flowers At The Scene”, tym razem nastrojowość i dynamiczność repertuaru została mocno ujednolicona. Wspomniany, uwięziony na okładce gdzieś pod kubkiem kawy album „Hats” z całą pewnością był tu jakimś choćby podskórnym spiritus movens – echa tak lubianej przez Bownessa twórczości The Blue Nile są dość wyraźne, nie tylko za sprawą obecności nadwornego producenta muzyki Szkotów, Caluma Malcolma, który zajął się masteringiem płyty.
Niejednokrotnie podkreślane upodobanie Bownessa do czterdziestominutowej formuły albumu, mające swoje wyjaśnienie w percepcyjnych możliwościach odbiorcy, również i w tym przypadku wzięło górę. Z jednej strony to dobrze, odbiór albumu jako całości jest wygodny, przystępny i zachęcający. Ale, jak się okazuje, program „Late Night Laments” musiał w myśl tego cenzusu pominąć parę prawdziwych pereł. Wydanie dwupłytowe oferuje pięć dodatkowych kompozycji (jedną z sesji poprzedniej płyty, cztery świeże nagrania), które, faktycznie nieco odstając charakterem od podstawowego materiału, same w sobie imponują klasą. Tym samym, znajomość i posiadanie tradycyjnej jednopłytowej edycji albumu pozostawia w godnej pożałowania nieświadomości.
Tendencję imponującego twórczego zapału u Tima Bownessa widać już od dawna, ale to bieżący rok wydaje się być faktycznie jego rokiem. Całkiem niedawno cieszyliśmy się wydanym wreszcie materiałem współtworzonym z Peterem Chilversem, zatytułowanym „Modern Ruins”. „Late Night Laments”, najświeższe świadectwo artystycznej kondycji wokalisty, jedynie uwiarygadnia sygnowaną przez niego muzykę, jako właśnie tę, która wśród tych porozrzucanych po pokoju krążków tylko czeka na póżnonocną, pełną uniesień projekcję.