4 grudnia ukazała się nowa płyta Blackfield, więc nie wyobrażałem sobie, by na naszych łamach miało zabraknąć jej małoleksykonowego omówienia. Byłem przekonany, że liczba chętnych do zrecenzowania nowego krążka duetu Aviv Geffen – Steven Wilson jak zawsze będzie długa (vide aż trzy małoleksykonowe teksty o płycie „V” z 2017 roku). Tymczasem, ku mojemu zaskoczeniu, w ramach naszej redakcyjnej burzy mózgów, dominowały głosy, że o ile poprzednia płyta obu panów naprawdę im wyszła, to „nowych półgodzinnych męk Aviva nie da się przełknąć na spokojnie”.
Ktoś inny na swojej ściance społecznościowej napisał: „nowej muzyki Blackfield wprawdzie fajnie jest posłuchać, nawet gdy obaj panowie nie są w jakiejś mega formie. Bo ma ten album coś z pandemicznego „na bezrybiu i rak ryba”, nawet gdy słychać, że powłączali jakieś sample i dograli do nich wokale. Album „For The Music” cieszy że jest, ale w innym momencie odebrany byłby jako najsłabszy i najbardziej na kolanie zrobiony, obok „IV”.”
Cóż było robić, skoro nikt nie chciał się wziąć się za nowy materiał popularnego duetu, pozwólcie że ja to zrobię. Tym bardziej, że wcale nie uważam, że jest aż tak źle. Niektóre utwory, piszę przede wszystkim o „Falling” i „It’s So Hard”, to piosenki, które na pewno zostaną z nami na dłużej. Inne, jak „Summer’s Gone”, „For The Music” czy „Under My Skin”, mają w sobie niesamowitego, niemal dyskotekowego, kopa. I też prezentują się nienajgorzej, bo jakby ukazywały nowe muzyczne terytoria, które duet Blackfield postanowił śmielej poeksplorować. Choć mam wrażenie, że o tych nowych stylistycznych pomysłach zadecydował sam Aviv, a Steven je tylko w pewnym sensie usankcjonował. Inna rzecz, że sądząc po efektach jego innych nowych muzycznych przedsięwzięć (album „Love You To Bits” No-Man czy zajawki jego przyszłorocznej solowej płyty) była to dla niego prawdziwa woda na młyn.
Porobiło się jednak tak, że obecnie w ogóle nie odczuwa się powszechnej gorączki związanej z premierą nowego Blackfielda. Kiedyś było inaczej... Myślę, że główną tego przyczyną jest fakt, iż na nowym krążku zdecydowanie więcej jest Aviva Geffena niż bosonogiego Stefana. Tak więc, to raczej Black-fen niż Blackfield, choć muzyka – taka sama jak zawsze: proste, zwięzłe, melodyjne piosenki, ładne linie wokalne, teraz jakby więcej w nich samplowania i wszelkiej maści przeszkadzajek, ale to wciąż ten sam styl. Jednakowoż – i to jest druga przyczyna braku wypieków na twarzy podczas słuchania – formuła jakby trochę się już wyczerpała. Piszę to z żalem, bo od samego początku kibicuję temu zespołowi. Trzecia sprawa to rozmiar albumu, faktycznie ledwie 30 minut muzyki to trochę za mało. Ale nie narzekajmy, bo po pierwsze lepsze pół godziny niż nic, a po drugie – Blackfield od samego początku przyzwyczajał swoich sympatyków do krótkich albumów.
Dawniej jednak, każda kolejna płyta Blackfield była prawdziwym muzycznym wydarzeniem. Każda, mówię tu o najwcześniejszych, była źródłem co najmniej kilku ponadczasowych przebojów, ba, a nawet hymnów pokolenia. Teraz jest inaczej. Inaczej nie musi wcale oznaczać: źle. Naprawdę dobrze się stało, że taki album, jak „For The Music”, jest z nami.