Nie wiem, czy jest to już jakaś tradycja, ale każda płyta zespołu The Windmill w zestawie utworów zawiera jedno nagranie, które znacznie wykracza poza ramy „radiowego singla”, ba! nawet nie bardzo by się nadawało do zaprezentowania na antenie radiowej z dość prozaicznego powodu – trwa ponad 20 minut!
Czy potrzeba dowodu? Na pierwszej płycie zespołu pt. „To Be Continued…” z roku 2010 takim utworem jest kompozycja „A Day In A Hero’s Life” – 21:43 minuty. Na drugiej płycie – „The Continuation” (2013) utwór pt. „The Gamer” ma 24:42 minuty. W roku 2018 ukazała się płyta „Tribus”, a tam utwór „The Tree” trwający 23:54 minuty. I chyba nie mogło być inaczej w przypadku najnowszego dzieła grupy – płyty „Mindscapes”. Dwadzieścia dwie minuty i czterdzieści siedem sekund trwa rozpoczynający ją utwór zatytułowany „Fear”.
Już pierwsze takty tego utworu przeczą powielanej tezie, że zespół The Windmill należy traktować jako grupę z kręgu heavy prog (patrz np. portal Progarchives). Nic bardziej mylnego. Ta suita to klasyczny przykład progresywnego grania czerpiącego swe źródła z takich zespołów jak Camel, Genesis czy (dzięki fleciście - Mortenowi L. Clasonowi) Jethro Tull. Chociaż w przypadku tego ostatniego zespołu jest to zbieżność powierzchowna wynikająca bardziej z używania fletu jako instrumentu solowego, aniżeli z faktu jakiegoś strukturalnego podobieństwa to stylu gry Iana Andersona. Dominującymi składnikami tej suity są (jak to jest w zwyczaju zespołów progresywnych) nieśpieszna gitara i pasażowe tło klawiszy.
A od strony tekstowej? Już w drugiej minucie pojawia się jedno z kluczowych pytań: „(…) how can I improve my mood?”, i dalej „(…) I see people around me smiling and playing alone”. No właśnie… alone. Wszyscy dookoła są radośni, albo inaczej… wszyscy wokół mnie są radośni w swej samotności. A bohater tej piosenki pragnie jedynie „(..) to be free with the sun in my eyes”. Czyż to nie jest marzenie każdego z nas?
Wróćmy jednak do muzyki, bo po tych gorzko brzmiących słowach olbrzymią falą rozlewa się wspaniała partia instrumentalna z gitarą, klawiszami i fletem na czele. Niemal sześć minut niczym nieskrępowanego płynięcia wraz z kolejnymi dźwiękami solowych wystąpień poszczególnych instrumentów.
„(…) There is the light in the end of corridor” - to w tamtą stronę kieruje się bohater liryczny. Spotyka człowieka, który okazuje się być lekarzem zadającym pytania. Lekarzem jakiej specjalności? Przecież Państwo wiecie. Zwariowany świat, zwariowane marzenia, myśli, zwariowany człowiek nie mogący sobie sam z tym wszystkim poradzić. I jakby na przekór… rozlega się pejzażowa muzyka z powtarzającym się co jakiś czas takim samym motywem gitarowym, lekko brzmiącymi chórkami i solową gitarą. Wspaniały i godny polecenia utwór. Zagrany bez niepotrzebnego zadęcia, bez popisów instrumentalnych, utrzymany w dobrze pojętym kanonie progresywnym.
A skoro utwór pierwszy był taki spokojny to następny, „Calton Hill”, musi być żywszy. Oj, aż sama noga podskakuje podczas słuchania. Pięć minut. Pomieszanie AOR, synthpopu i prostej piosenki rockowej nadaje mu, bez trzech zdań, charakter radiowego przeboju. A włączające się około drugiej minuty hammondowsko brzmiące klawisze doprawiają tę mieszankę progresywnie brzmiącym sosem.
„(…) Hey believe me when I say I am still apart of you in every single way. A man without some kind of plan, every time I speak about it…”. Nie wiem jak to powiedzieć, ale „(…)I still care…”. Tak zaczyna się trzeci utwór na płycie – „I Still Care”. Spokojne, dostojne pianino i nośny wokal aż do trzeciej minuty, kiedy to do tego duetu dołącza flet ze swoim solo, by potem ustąpić miejsca ostrzejszej gitarze. I tak już potem na przemian do końca utworu.
„Nothing In Return” to ostatni utwór na płycie. Rozpoczyna go mocne wejście perkusji, fletu i gitary. To nowocześnie zagrany hardrockowy początek towarzyszący bardzo smutnemu tekstowi. Z pewnością to ten utwór będzie się cieszył popularnością podczas koncertów, bowiem w drugiej minucie zespołowi udaje się wpleść w tą hardrockową nutę dobrze znane progresywne muzyczne pasaże, nie zatracając przy tym mocniejszego brzmienia całości. I wreszcie, tak jakoś w trzeciej minucie, otrzymujemy dodatkowo elektroniczną improwizację, która na koniec ponownie wraca do hardrockowego brzmienia i zakończenia wraz z dźwiękami fletu.
Podczas pierwszych przesłuchań tej płyty żałowałem, że jest ona taka krótka. Raptem cztery utwory. Ale wraz z kolejnymi dźwiękami ta jej „krótkość” uzmysłowiła mi, że za każdym razem czuję pewien niedosyt, że brakuje jeszcze jednej piosenki, może dwóch, że to właśnie ten „brak” każe mi wracać do płyty. Każe słuchać jej znowu i znowu. Nie tylko po to, by znajdowywać coraz to nowe jej wymiary, ale po prostu, by się nią zachwycać.