Asgard - Ragnarøkkr

Artur Chachlowski

Minęło 20 lat od poprzedniej płyty… A właściwie powinienem zacząć inaczej: minęło prawie 30 lat od debiutanckiej płyty grupy Asgard i od momentu, kiedy muzyka tego włoskiego zespołu porwała mnie bez reszty. „Götterdammerung” (1991), „Esoteric Poem” (1992), „Arkana” (1992), „Imago Mundi” (1993) – w trakcie dwóch lat ukazały się cztery fantastyczne płyty, które wtedy na mojej osobistej liście ulubionych wykonawców przesunęły Asgard do ścisłej neoprogresywnej czołówki, tuż obok IQ, Pendragonu, Galahadu, Aragonu i – jeszcze wtedy – Marillionu. Potem coś pękło, zespół rozleciał się, by po kilku latach przemknąć jak meteor w mocno przetasowanym składzie i z innym wokalistą, wydając album „Drachenblut” (2000). Był to łabędzi śpiew tej włoskiej formacji i na długie lata zespół zapadł się pod ziemię. Niewątpliwie spowodowało to, że nawet w tzw. ‘progresywnej branży’ Asgard to dzisiaj zespół już prawie całkowicie zapomniany. Wszak w międzyczasie dorosło już nowe pokolenie, które ma prawo nie kojarzyć tej grupy ani jej dokonań. Premiera albumu „Ragnarøkkr” może być zatem dobrym pretekstem do poznania całej dyskografii, do czego gorąco zachęcam.

Ale skoncentrujmy się na nowej płycie. „Ragnarøkkr” w mitologii skandynawskiej oznacza ‘przeznaczenie bogów’. Tytuł nawiązuje do debiutanckiej płyty, gdzie była mowa o zmierzchu bogów (Götterdammerung). Czyżby koło się zamykało? Czy wydany w połowie maja przez wytwórnię Pride & Joy Records album jest ostatnim w dorobku zespołu? Czy nie potwierdza tego fakt, że na rewersie okładki nie umieszczono tytułu kolejnej płyty, co było dobrą tradycją wszystkich poprzednich wydawnictw firmowanych przez Asgard? Zespół twierdzi, że to ostatnia płyta. Choć ostatnie słowa, które na niej słyszymy jakby dawały cień nadziei na ciąg dalszy: „there is no end, there is no end” – słyszymy w finale nowego albumu…

Dziś ASGARD jest innym zespołem niż na początku lat 90. Można powiedzieć, że to już nawet nie GARD, tylko co najwyżej RD, gdyż w składzie ostał się tylko jeden oryginalny muzyk - keyboardzista Alberto Ambrosi (dzisiaj używający imienia Albert). Szczęśliwym zrządzeniem losu byłem z nim w kontakcie przez ostatnich kilkanaście lat, na przestrzeni których otrzymywałem od niego wersje demo nowych utworów (najstarsze jeszcze w 2004 roku), z których kilka, ku mojej wielkiej radości, znalazło się teraz w programie albumu „Ragnarøkkr” („Battle”, „Der Tod”, „Visions”, „Kali-Yuga”). Wokół Alberta są sami nowi muzycy: na perkusji gra Kikko Rebeschini Sambugaro, na basie Paolo Scandolo, na gitarach Andrea Gottoli i wreszcie na wokalu Franco Violo. Przez krótką chwilę był już on w Asgardzie (w okresie pomiędzy płytami „Imago Mundi”, a „Drachenblut”), ale tak się złożyło, że swoje asgardowe „pięć minut” ma tak naprawdę dopiero teraz. To człowiek, który ma na „Ragnarøkkr” chyba najtrudniejsze zadanie - zastąpienie śpiewającego na pierwszych czterech płytach fenomenalnego, obdarzonego charakterystycznym i łatwo rozpoznawalnym głosem, Kikko Grosso. Czy mu się udało? Powiem tak: na pewno wypadł lepiej niż Ivo Gallo, który śpiewał na albumie „Drachenblut”. W śpiewie Franco Violo słychać sympatyczną i podobną do Grosso nutkę włoskiego akcentu, lecz jego barwa jest o wiele ostrzejsza, rzekłbym, że wręcz heavymetalowa. No właśnie, na nowej płycie Asgard, w muzyce którego zawsze było słychać metalowe ciągotki, zdecydowanie przesunął akcenty i dzisiaj już nie nazwałbym go zespołem progresywnym, a raczej progmetalowym. Ta naturalna ewolucja jest na płycie „Ragnarøkkr” po trosze mieczem obosiecznym. Dlaczego? Gdyż zmieniając nieco optykę swoich stylistycznych zainteresowań, zespół zatracił trochę swojej oryginalności i wyjątkowości. O ile pierwszych czterech płyt Asgardu nie sposób pomylić z jakimkolwiek innym zespołem, to dzisiaj, z nowym wokalistą i z tą lekką woltą stylistyczną – wydaje się, że grupa zagubiła gdzieś swoją niepowtarzalność i cechy, które wyróżniały ją na tle innych.

Ale nie pomyślcie, że na nowym albumie dzieje się źle. Znajdziecie na nim godzinę co najmniej dobrej, wyrazistej i soczystej muzyki, która w miarę częstszego słuchania i lepszego poznawania, staje się jeszcze lepsza i coraz mocniej zapadająca w pamięć. Asgard ponownie zabiera nas w swój magiczny świat pełen mitów, rytuałów, bogów, i szamanów, świat zanurzony w atmosferze progresywnej (mniej) i metalowej (bardziej) muzyki. Zespół nadal czerpie inspiracje z nordyckiej mitologii, wedle której przeznaczeniem bogów jest walka z olbrzymami, w wyniku której świat i Asgard (siedzibę bogów) strawi ogień, zgasną gwiazdy, Ziemię zaleje morze, a z niego wyłoni się nowy świat i nastąpi era szczęśliwości bez wojen i bez przemocy…

Program płyty wypełnia jedenaście stosunkowo krótkich, kilkuminutowych kompozycji. Tylko trzy z nich swoimi rozmiarami przekraczają 7 minut. Kto kojarzy muzykę Asgardu wyłącznie poprzez pryzmat najwcześniejszych płyt, temu z pewnością będzie brakować kilku istotnych elementów. Nie ma na „Ragnarøkkr” natchnionych, nieco rozmazanych i zamglonych klimatów, brzmień pełnych bitewnych bębnów i przejmująco brzmiących fortepianów czy też utrzymanych na pograniczu melorecytacji zagadkowych, nieostrych kompozycji (no, może kilkudziesięcioma sekundami we wstępie do „Anrufung”). Na nowym albumie wszystko wydaje się bardziej jednoznaczne, bardziej ewidentne i bardziej wyraziste, a zespół jakby nie zwlekając i nie tracąc czasu na budowanie, jak to niegdyś bywało, w misterny sposób atmosfery, od razu zmierza do sedna i bez żadnych ceregieli błyskawicznie przystępuje do ostrej muzycznej galopady.

Nie ma też na „Ragnarøkkr” baśniowego klimatu, który królował na najwcześniejszych płytach. Jest za to coś, co uznaję osobiście za sporą niespodziankę nowej płyty i dla swoich potrzeb nazywam „sekcją niemiecką”. Mimo, że wcześniej Asgard tu i ówdzie używał już niemieckich słów i wyrażeń (tytuły płyt – „Götterdammerung” i „Drachenblut” – są tego najlepszym przykładem), to jeszcze nigdy nie śpiewał po niemiecku (choć śpiewał w języku łacińskim!). A tutaj, pod koniec albumu, mamy aż trzy utwory wykonane w języku niemieckim: „Der Tod”, „Danse Macabre” i „Anrufung”. No, i w rzeczy samej, chwilami odnoszę wrażenie, że słucham nie Asgardu, a grupy Rammstein. Na szczęście następująca po tych trzech kawałkach, obdarzona podwójnym zakończeniem, kompozycja tytułowa zaciera to nienajlepsze wrażenie. Tak, bo trzeba wiedzieć, że utwór „Ragnarøkkr” to jeden z najbardziej wyróżniających się fragmentów tej płyty. Drugim, a właściwie pierwszym, bo to moja zdecydowanie ulubiona kompozycja, jest „Shaman”. To pięknie rozwijające się, trwające ponad 11 minut nagranie, któremu najbliżej do starego dobrego Asgardu i które swoim rozmachem dorównuje wielkim epickim kompozycjom zespołu.

Generalnie rzecz ujmując, na nowej płycie grupy Asgard mamy mniej progrockowego romantyzmu, a zdecydowanie więcej progmetalowego hałasu. Być może stało się tak za sprawą Rolanda Grapowa (ex-Helloween, Masterplan), który wyprodukował tę płytę? Jak zatem ocenić ten powrót po latach? Kiedyś byłem mocno uzależniony od tego zespołu. Do dziś jego pierwsze płyty są dla mnie najściślejszym kanonem neoprogresywnego gatunku. Czekając na „Ragnarøkkr” nie miałem jednak wielkich oczekiwań. Pewnie dlatego też nie było wielkiego rozczarowania. Ale i zachwyt jest raczej umiarkowany…

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!