Farndale to niewielkie miasteczko w południowej Walii, ukryte w dolinie Rhondda, pośród wzgórz eksplodujących zielenią i głosami ptaków. Urocze miejsce. Kryje w sobie tysiące tajemnic natury. Tutejsza wiosna pachnie pocałunkami wiatru. Lato jest jak spojrzenie szmaragdowych oczu, a jesień to zaduma skrywana pod fasadą nieba. Co kryje w sobie serce dziecka, któremu przyszło stawiać pierwsze kroki w tak niesamowitym miejscu? Jak wielkie pokłady wrażliwości nosi w sobie od najwcześniejszych lat? Robert Reed mógłby długo opowiadać o tym, co kształtowało jego wnętrze. Muzyka go urzekała, fascynowała, karmiła kuszącym blaskiem. Powstał dojrzały artysta, dla którego gitara była źródłem emocji, dzięki której mógł rozwijać swoją wyobraźnię, tworzyć obrazy utkane z najpiękniejszych dźwięków. Przez te wszystkie lata realizował swoje wizje w różnych zespołach i projektach (Tsunami Bomb, Magenta, Cyan, The Fyreworks czy Kompendium). Pierwszy solowy album sygnowany własnym nazwiskiem - „Sanctuary” z 2014 roku, stanowił początek stylistycznej ścieżki utrzymywanej na „Sanctuary II” (2016) i „Sanctuary III” (2018). Pomiędzy nimi pojawił się jeszcze w 2017 roku „Variations On Themes By David Bedford”, a w 2020 dwie płyty mające nieco inną, klawiszową naturę - ”Cursus 123430” i „Cursus: A Symphonic Poem”.
Ubiegłoroczny znakomity album „The Ringmaster Part One” stanowił kontynuację trzyczęściowego cyklu zapoczątkowanego w 2014 roku. Gitarowe pejzaże, chórki, mnóstwo elementów folkowych, narracje, piękne głosy wplecione w przestrzenie misternie budowane przez bogate instrumentarium - to z pewnością przepis na dzieło smakowite w swojej formie. Robert Reed nigdy nie ukrywał swojej fascynacji twórczością Mike’a Oldfielda. To normalne. Każdy ma swojego mistrza, którego szanuje i podziwia. Który go inspiruje i motywuje do samodoskonalenia. Wpływ twórcy „Dzwonów Rurowych” wyczuwa się na wielu płaszczyznach. Jeszcze bardziej emanuje tym ostatni album Roberta - „The Ringmaster Part Two” (2022), będący, jak sama nazwa wskazuje, drugą częścią ubiegłorocznej płyty.
Album obejmuje dwa dyski. Pierwszy zawiera dwanaście nowych kompozycji, drugi bonusowy – to „Swan Feathered Girl” w wersji zremiksowanej, „The Ringmaster” (orchestral), „Nairn’s Jig” i cały „The Ringmaster II” zmiksowany przez Paula Newmana. Wersja trzypłytowa zawiera dodatkowo DVD z miksem w DTS Dolby digital 5.1 surround, wideo promujące i zapis sesji nagraniowej Simona Phillipsa. Nadszedł doskonały moment, żeby wspomnieć o występujących tu muzykach: Rob Reed i Troy Donockley grają na różnych instrumentach, Simon Phillips na perkusji, wokalnie udziela się Angaharad Brinn, a za narracje odpowiada Les Penning.
Album „The Ringmaster Part Two” otwiera ponad dziewięciominutowa kompozycja „Song of Healing Light” - miłość od pierwszego wejrzenia. Promyk słońca, które delikatnie muska klawiaturę fortepianu, tętni etnicznym rozmachem w partii chóralnej, zaplątuje się pomiędzy strunami gitary. Ile tu się dzieje… Ten utwór to strumień, który co chwila mieni się innymi kolorami – świetlistością poranka, ciepłym złotem południa i barwą wieczoru zaklętego w płomieniach świec. Bogate jest instrumentarium: skrzypce, dzwonki i gitara Roberta, która tańczy, drży, wiruje, zniewala i zaprasza w podróż w daleką krainę. „Swan Faethered Girl” to utwór naznaczony niebywałą lekkością, tańcem, śladami małych stóp na brzegu jeziora. Pojawia się tu dziewczyna, która jest niczym łabędź zmysłowo puszący swoje śnieżnobiałe skrzydła, napinający zmysłowo szyję – dostojny i beztroski zarazem. Jest w tym wszystkim mnóstwo rozkoszy, harmonii z naturą i czułych dotknięć strun sklejających przestrzeń miodowym marzeniem. Oldfieldowe klimaty krzyżują tutaj szpady z aurą, jaką rozpościerają wokół siebie bohaterowie legend i powieści. Kiedyś ktoś powiedział, że muzyki trzeba słuchać sercem, nie umysłem. Robert Reed słuchał w ten sposób każdego dźwięku, który go zachwycał i transponował, uczył swoje drugie ja mistycyzmu, szaleństwa i euforii. Temat nr 3 to „The Hat” - to taki zalążek szczęścia, kapelusz porwany przez letni, niesforny wietrzyk, uśmiech rzucony ukradkiem nieznajomemu. Jak piękne jest brzmienie jego gitary, trudno opisać, to trzeba wchłonąć, poczuć, rozłożyć na elementy, po czym odbudować z nich całość – lekką w swojej konstrukcji i niesamowicie piękną. „Talking Ducks” to muzyczny żart pokryty 14-karatowym złotem. Cały Robert ze swoją finezją i tysiącem uśmiechów. „Sendlinger’s Song” to mój ulubiony utwór w tym zestawie z niebiańskim wokalem perfekcyjnej Angharad Brinn (Cyan, Kompendium). „Arthur” to siła połączona z eksplozją namiętności, to chwila króciutka jak życie motyla, lecz warta aby oddać za nią cuda tego świata. Tak proste środki, a jak doskonałe – dźwięk fletu i gitara wybuchająca z mocą wulkanu. „Forever” wprowadza trochę inne smaki. Są tutaj przepiękne dudy i dzwonki, natomiast w „Dancing Master” harfa z fletem wiodą do krainy, gdzie króluje gitara rodem z „Discovery”. Robert Reed lubi różnorodność. Jego muzyka zmienia się niczym kameleon. Potrafi skreślić przepiękny temat w „Landmarks”, formować dźwięki niczym kawałki plasteliny i lepić z nich co chwila odmienne kształty. Raz porywają nas w objęcia niewidzialni tancerze, by po chwili utonąć w oceanie instrumentalnego szaleństwa. Na zakończenie płyty mamy jeszcze trzy przechodzące płynnie w siebie miniatury: „In Sight Of Home”, „The Last Guardians of Everywhere” i „Song of Waiting Dreams”.
Nowego albumu Roberta Reeda słucha się z niebywałą przyjemnością. Można przy nim zapomnieć o całym świecie i jego problemach. Jest snem o ciepłych, pastelowych barwach. Blaskiem ukochanych źrenic, przelotnym uśmiechem i receptą na najpiękniejszą chwilę zapomnienia. To obowiązkowa pozycja każdej muzycznej kolekcji.