Christmas 4

Marillion - An Hour Before It's Dark

Maciek Lewandowski

Kiedy 24 stycznia 1989 r. Ronald Stephen Hogarth wszedł do garażu Pete'a Trewavasa, nikt z nich nie przypuszczał jak od tego momentu diametralnie zmieni się ich życie! Nie wiedział cały zespół, nie przypuszczali wszyscy fani, czego uda się przez te wszystkie lata, dokonać grupie znajdującej się na szczycie popularności, ale pozostawionej przez charyzmatycznego lidera, jakim był niezaprzeczalnie Fish.

Hogarth okazał się kompletnym przeciwieństwem rosłego Szkota i to nie tylko ze względu na wzrost. W porównaniu z nim, od samego początku biła od niego zupełnie inna charyzma. Miał diametralnie odmienną manierę śpiewania, nie malował twarzy, a kontakt z publicznością obywał się na zupełnie innej częstotliwości. Tak wiele razy zastanawiałem się, jak wielką odwagę, upór i determinację miał w sobie H., rzucony dosłownie na pożarcie krytyków, ale także i zagorzałych fanów. Ale - mówiąc kolokwialnie – robił swoje i przede wszystkim, wniósł tym samym do zespołu nowego ducha. Nie było już tak silnej wewnętrznej presji wśród wszystkich muzyków, w jakim kierunku podążać. Nowe pomysły, eksperymenty i poszukiwania, przychodziły sukcesywnie z każdą kolejną płytą, w stosunkowo demokratycznych warunkach, jak na przystało na prawdziwy team.

Od czasu kiedy H. zaczął pisać swoje liryki, zachwycał oryginalnością inspiracji, spojrzeniem na świat czy w końcu dostrzeganiem w nim tego, co dla pospolitego człowieka, mogłoby wydawać się mało istotne lub całkowicie niewidoczne…

Kiedy we wrześniu 2015 roku Marllion rozpoczął pracę na albumem „F.E.A.R.”, niedługo potem - Hogarth pytany o ów złowieszczy tytuł - powiedział w jednym z wywiadów słowa, które okazały się praktycznie proroctwem: "Mam wrażenie, że zbliżamy się do jakiejś wielkiej zmiany, a wręcz sztormu na świecie. Będzie nieodwracalna burza polityczna, finansowa, humanitarna i środowiskowa, choć bardzo chciałbym się mylić i mam taką nadzieję, że się mylę… Mój STRACH przed tym, co "wydaje się" zbliżać, jest właśnie tym, a nie STRACHEM przed tym, co "jest" i naprawdę wkrótce się wydarzy.”

Biorąc pod uwagę wszystko to, czego staliśmy się świadkami po 2016 roku, w aspektach społecznych i politycznych, myślę, że Hogartha można śmiało nazwać wizjonerem, a nawet poniekąd jasnowidzem. Nie przez przypadek mówi się, że Wielcy Artyści mają ukryty dodatkowy zmysł, a ich dzieła poprzez to na zawsze wpisują się dosłownie w ponadpokoleniową, uniwersalną schedę w kategorii wielkiej sztuki.

Jakże inaczej reagujemy teraz wszyscy na słowo „Pandemonium” wyśpiewane przez H. w części „Gold”, inicjującej całą płytę, kompozycji „El Dorado”. Choć najbardziej popularną genezą tego wyrazu jest „wielka stolica piekła – Szatana, zbudowana przez upadłe anioły”, zaczerpnięta z epickiego poematu „Raj utracony” (1667) - Johna Miltona - angielskiego poety i intelektualisty, to inne źródła definiują je jako „przerażające sytuacje, wydarzenia lub miejsca”. I czy właśnie z czymś takim nie mieliśmy do czynienia w ostatnich latach? I czy nie trwa to nadal?

Jakże symbolicznym w obecnej chwili jawi się utwór „The New Kings”, a szczególnie grafiki wyświetlane podczas wykonywania tej piosenki w trakcie koncertów! Mit „Tony, not Anthony” i jemu podobnych upadł całkowicie i obnażył swoje prawdziwe, przerażające, okrutne oblicze na naszych oczach. Czy w końcu skutki Brexitu, tak mocno krytykowanego przez zwyczajnych ludzi, a których to, dotknęły najbardziej boleśnie i negatywnie, w codziennej egzystencji.

Zapytacie po co o tym piszę? Odpowiedź jest banalnie prosta! Marillion, jak żaden inny zespół, otwierał dosłownie oczy swoim słuchaczom, pisząc i tworząc muzykę, która nie tylko ma dawać odbiorcy ukojenie, ale głośno krzyczy za pomocą dźwięków i przede wszystkim wyśpiewywanych słów przez Hogartha o sprawach naprawdę istotnych, aktualnych czy w końcu, zmuszających słuchacza do bardzo głębokiej refleksji.

Naprawdę niewiele jest zespołów, które na przestrzeni swojej kariery przekształciło się tak skutecznie jak Marillion. Dziś delektując się ich najnowszym dziełem, śmiało mogę postawić tezę, że każda wcześniejsza płyta była niezbędna i potrzebna, nawet te najmniej lubiane, najgorzej oceniane, choć takie zestawienia, należy pamiętać, są zawsze bardzo subiektywne. Niemniej każdy album stanowił mniejszy lub większy element, perfekcyjnej budowanej maszyny, opartej na sercu i talencie muzyków, która działa i, co najważniejsze, nie zwalnia tempa, pomimo upływu ponad 40 lat aktywnej działalności w studio i na scenie.

Pomysł na ten nowy album, rodził się po „F.E.A.R.” w głowach artystów… aż 6 lat, w tym jakże okropnym okresie dla całego świata. Ciężko im było przygotować się do nowych, muzycznych wyzwań, szczególnie po tak świetnym ukoronowaniu, jakim była trasa „With Friends From The Orchestra”. Kiedy grali swój ostatni koncert 16 grudnia 2019 roku, miej więcej 5 tysięcy mil dalej, w mieście Wuhan, w środkowych Chinach, zaczęły pojawiać się pierwsze zakażenia COVID – 19. Oto przerażająca pandemia zaczęła powoli wymykać się spod kontroli samej WHO – Światowej Organizacji Zdrowia.

Czasy do życia dla nas wszystkich, bez względu na miejsce zamieszkania, stały się wręcz surrealistyczne, a co dopiero do tworzenia muzyki w studio? Zespół za wszelką cenę próbował izolować się od tego wszystkiego. Jak wspomina H.; „Byłem bardzo zdeterminowany, aby nie odnosić się bezpośrednio do pandemii. Myślałem, co ja, autor teksów, żyjący w promieniach słońcA, mogę z tym zrobić? Jaką znaleźć receptę? Jednak we wszystko, co próbowałem napisać, zachowywało ten straszny klimat, a słowa wkradały się same”. I tu ponownie objawiał się prawdziwy geniusz Steve’a, podobnie jak i wszystkich muzyków Marillionu.

Jeśli „F.E.A.R.” był nierozerwalnie związany z tym, co ma nadejść, miejscami przerażał, ale i ostrzegał, o tyle „An Hour Before It's Dark” jest niezaprzeczalnie związany z lockdownem, ale co jest jego największym przesłaniem – przynosi nadzieję!

Kiedy po raz pierwszy o tym usłyszałem, nie mogłem uwierzyć. Jak to? To jest jeszcze nadzieja? Przecież ona jest matką głupich, naiwnych! A jednak! Kolejny raz dałem się nabrać, niczym sztubak geniuszowi Marillion!

Nowa płyta, jak mówią sami muzycy, ma przemówić do ludzkości. Choć brzmi to trywialnie - oni wcale nie żartują, a robią to z konsekwencją i wręcz chirurgiczną precyzją.

I choć sama sesja była na swój sposób koszmarem, jak mówi tym razem Steve Rothery: „To mogła być zguba i mrok. Myślenie, że świat niedługo się skończy, a może jednak nie?! Lepiej jest myśleć, że wciąż żyjemy, choć nie jesteśmy świętymi i że nadal z nadzieją patrzymy, że na końcu tunelu jest światło! Lubię tak myśleć i tak właśnie zrobiliśmy!”

Album, jak wszystkie poprzednie, miał w założeniu powstać w Racket Club Studio, jednak nowy wariant wirusa – Omicron, wymusił zmianę rozsądną - a co najważniejsze bezpieczną - dla całego zespołu. Na przestrzeni dwóch ostatnich lat Marillion zaszył się tam, niczym w przysłowiowej bańce. Muzycy poświecili się codziennemu jammowaniu. Na samym początku, we wspólnych sesjach z kolegami, nie mógł uczestniczyć Steve Rothery, ze względu na fakt, że jest diabetykiem i uchodził za osobę należącą do kategorii bardzo wysokiego ryzyka i naprawdę mogło to być dla niego wręcz zabójcze. Rothery pracował w swoim domu, a reszta zespołu starała zachowywać się tak, jakby nic się nie działo. Jednak w studio, ze względów bezpieczeństwa, zostały postawione dodatkowe ekrany, oddzielające muzyków. „Mamy dość duże pomieszczenie, w którym pracujemy, dodatkowo używamy słuchawek, więc tak naprawdę nie musimy być fizycznie blisko siebie, kiedy tworzymy. Tak więc, po prostu codziennie wchodziliśmy i graliśmy bez Steve'a”– wspomina H. Z kolei Mark Kelly dodaje: „To było bardzo dziwne, bycie tam, podczas gdy te wszystkie okropności działy się na zewnątrz. Oczywiście oglądaliśmy wiadomości, ale przede wszystkim byliśmy skupieni, aby robić własne rzeczy”. Sam klawiszowiec bardzo twórczo wykorzystał ten czas, gdyż udało mu się również wydać swój debiutancki album „Mark Kelly’s Marathon” (2020 r.) oraz napisać autobiografię zatytułowaną „Marillion, Misadventures & Marathons: The Life & Times Of Mad Jack” (2022 r.).

Ten nadspodziewany powiew kreatywności Kelly’ego jest również wyraźnie słyszalny na nowej płycie, wiele utworów jest wręcz opartych na jego klawiszach. Rothery dołączył do kolegów nieco później - latem 2020 r., po tym, jak został zaszczepiony i poczuł się bardziej komfortowo, a co najważniejsze - bezpieczniej. I kiedy już się pojawił, jak wspomina H.: „Jedyna prawdziwa różnica polegała na tym, że dzięki niemu, było o wiele więcej pozytywnego światła przy stole”.

Niepokojący sygnał dotarł do nas pod koniec 2021 r., kiedy to okazało się, że Mark ma pozytywny wynik testu na cov-19. Obawy co prawda nie były na szczęście poważne, ale okres najgorszy z możliwych, gdyż był to tydzień przed tym, jak Marillion miał zainicjować, przeniesioną przez ograniczenia pandemiczne, trasę koncertową po Wielkiej Brytanii. To był chyba najdziwniejszy tour zespołu w historii. Mark robił testy, brakowało prób z prawdziwego zdarzenia, ale najgorszym było to, że nie było ubezpieczenia w razie, gdyby trasa została odwołana z powodu zakażenia, nie tylko kolejnego członka zespołu, ale kogokolwiek z całej ekipy technicznej.

Z pomocą pospieszyli jak zwykle niezwodni w takich sytuacjach fani! Sfinansowali i zapewnili rodzaj ubezpieczenia, za pomocą specjalnej akcji lojalnościowej, aby Marillion nie zbankrutował w przypadku odwołania koncertów. „To była najdziwniejsza trasa, jaką kiedykolwiek grałem”- mówi Pete Trewavas. W celu zminimalizowania ryzyka zachorowania, muzycy podróżowali oraz spożywali posiłki oddzielnie od całej ekipy technicznej. Wprowadzono specjalny, jednokierunkowy system miejsc na każdym występie. Zastosowano tak wielkie restrykcje, że nawet menager Lucy Jordache nie mogła dołączyć do zespołu za kulisy, po każdym z koncertów. Na szczęście cały tour po Wielkiej Brytanii przebiegł bezpiecznie, a muzycy dosłownie odreagowywali i niszczyli ten cały niepokój, podczas występów, co w efekcie przyniosło uczucie ulgi i radości. Hogarth wspomina o „niezwykłych wibracjach” wśród publiczności. W końcu wszyscy tak długo czekali na „normalne” koncerty.

To właśnie na wspomnianej trasie miał swoją premierę – wykonywany na żywo, otwierający nowe wydawnictwo i jednocześnie pierwszy singiel „Be Hard On Yourself”.

 Dwudziesty studyjny album Marillion „An Hour Before It's Dark” ostatecznie ukazał się oficjalnie 4 marca 2022 r. Już sam tytuł płyty daje duże pole do interpretacji. Czym jest ta „ostatnia godzina”? Wielu odbiorców, szczególnie teraz, trzymając rękę na pulsie współczesnego życia, skojarzy go z aspektami społecznymi i politycznymi. Może ona oznaczać jak najbardziej ostatnie dni w życiu człowieka, ale równie dobrze, to w zasadzie ostatnia godzina przed zmierzchem, którą jako dziecko przeżywaliśmy chyba wszyscy, bawiąc się beztrosko poza domem, na świeżym powietrzu z kolegami i koleżankami, do czasu kiedy w końcu mama nie zaczęła się denerwować i nierzadko wołać nas do domu, najczęściej wtedy przez otwarte okno…

Album inicjuje wspomniany już blisko 10 minutowy utwór "Be Hard On Yourself". To dramatyczna kompozycja krytykująca pogoń za luksusem i tym samym destrukcyjny wpływ na otaczający nas świat. To również wezwanie do przebudzenia! Składa się on z trzech części: "The Tear In The Big Picture", „Lust For Luxury" oraz "You Can Learn". Zaczyna się bardzo spokojnie od delikatnych dźwięków klawiszy i krótkiej sekwencji chóru, zanim znajdzie swój odpowiedni do treści rytm. I choć niekończąca się konsumpcja i „żądza luksusu” nie są w życiu tym co najważniejsze, to często sami tego nie dostrzegamy i za wszelką cenę pragniemy czy wręcz pożądamy, rzeczy coraz bardziej wygodnych, więcej „smart” czy z najnowszym symbolem modelu w nazwie. Ludzie, szczególnie młodzi, zapominają, że istotą egzystencji nie jest posiadanie najnowszego smartfonu czy konsoli. Jest coś więcej, choćby otaczający nas świat, przyroda, której tak bardzo nam brakowało, kiedy byliśmy zamknięci na siłę w swoich domach. Oczywiście wiele teraźniejszych dóbr upraszcza nam codzienne obowiązki, nie odstawimy ich ot tak po prostu, ale czy nie łapiemy się często na tym, że bez pomocy książki kontaktów w smartfonie, nie znamy na pamięć na przykład numeru telefonu do swoich najbliższych? Przecież kiedyś to było normą! Te wszystkie technologiczne nowinki nie powinny przysłaniać nam rozsądnego myślenia. Powinniśmy zrównoważyć, kiedy z tego korzystać, a kiedy odstawić na bok i cieszyć się, póki jeszcze mamy czym - niebem, słońcem, „namalować obraz, zaśpiewać piosenkę, posadzić kwiaty w parku. Wyjść i zrobić coś lepiej, gdyż masz godzinę, zanim się ściemni”! Marillion miał zazwyczaj bardzo mocne i wręcz mistyczne otwarcia swoich płyt i ten z pewnością do takich należy.

W początkowych sekundach drugiego na liście utworu „Reprogram the Gene”, ponownie inicjatorem są delikatne dźwięki klawiszy Kelly’ego, słyszymy też ciche, ale wyraźne odgłosy zabawy dziecięcej, po czym, w towarzystwie już wszystkich pozostałych instrumentów, z przeogromną pasją wchodzi mocny wokal Hogartha, śpiewającego czy wręcz wykrzykującego słowa:

„Nie chcę być chłopcem

Nie chcę być dziewczyną

chcę być szczęśliwy

chcę być sprytny

Bez żadnego bólu

chcę być niezwyciężony

Chcę trochę spokoju

Chcę podzielić się twoimi przemyśleniami

chcę marnować twój czas …”

Ależ w tych dźwiękach jest energii i pasji! To wspaniały przykład, który pozwala zespołowi stopniowo przechodzić od napiętego i mocnego hard rocka, do optymistycznego hymnu, w ciągu trzech oddzielnych części, gdyż kompozycja ponownie podzielona jest, na coś w rodzaju rozdziałów jednego wiodącego tematu kompozycji „Invincible” , „Trouble-Free Life” i „A Cure For Us?”. Ten siedmiominutowy epos to z kolei obawa przy nadmiernym ingerowaniu w genetykę. Choć często tłumaczy się to jako lekarstwo dla ludzkości, Hoghart słusznie wyraża swoje obawy, że boi się stać ofiarą „Doktora Frankensteina” i że lepiej jest np. posłuchać słów młodej aktywistki Grety Thunberg, która zaczęła swoją społeczną działalność od kierowania postulatów do szwedzkiego rządu, dotyczących zmniejszenia emisji dwutlenku węgla i zorganizowała pierwszy strajk dla klimatu. Jej popularność ciągle rosła. Ta młoda dziewczynka potrafiła zwrócić uwagę możnych tego świata na wiele problemów w sferze klimatycznej, które dosłownie zabijają naszą Matkę Ziemię. W 2019 roku Rada Nordycka chciała przyznać jej nagrodę, na co w odpowiedzi usłyszała słowa od samej Grety, że: „ruch klimatyczny nie potrzebuje nagród, lecz aby politycy i ludzie u władzy w końcu zaczęli słuchać tego, co mówią najnowsze, dostępne źródła naukowe”. Hoghart w tej kompozycji dosłownie wysuwał swoją listę żądań i twierdzeń. Za pomocą zmian nastroju samej muzyki, w utworze tym zespół perfekcyjnie pokazuje konfrontację między wszystkim, czego chcemy, a skutkami, jakimi nasze potrzeby, marzenia i pragnienia wpłynęły na świat, do tego stopnia, że zmienił się on nie do poznania i wiele rzeczy dosłownie … wymarło. Czy coś z tym możemy zrobić? Czy możemy zmienić? Znaleźć rozwiązanie, jeśli takowe w ogóle jest? Przepiękny to utwór z wyróżniającą się i podkreślającą te wszystkie aspekty gitarą Steve’a Rothery. Czuć w nim wyraźnie nadzieję, że wszystko może zmienić się jeszcze na lepsze, jeśli tylko wszyscy odważymy się zostać „przyjacielem Ziemi”, dystansując się tym samym od złudnego „przyjaciela” zwanego luksusem…

Pod numerem trzy na płycie ukryła się urocza, instrumentalna, niespełna 40-sekundowa miniaturka „Only A Kiss”, przypominająca jakby ulubiony, błogi motyw z filmu lub serialu…, a tak naprawdę stanowiąca wstęp do kompozycji nr 4 - o przerażającym tytule „Murder Machines”. Utwór ten był drugim singlem promującym album. To też jeden z dwóch na płycie tracków nie podzielonych na części (nie licząc wspomnianego muzycznego króciutkiego „Pocałunku”). Mieszanka basu i perkusji w tle, która napędza całą piosenkę, otoczona idealnie wykorzystanymi riffami gitarowymi. Idę o zakład, że gdyby nagrał to U2 lub Coldplay (nie umniejszając niczego tym wielkim zespołom), stałby się z miejsca światowym i nieśmiertelnym hitem, królującym wiele tygodni na niezliczonej ilości mainstreamowych listach przebojów. Ale to tylko i… „aż!”… Marillion, z przesłaniem niczym scenariusz horroru! Oto nosiciel wirusa przytula ukochaną osobę i zabija ją. Śpiewany przez Steve'a Hogartha w całej melancholii: "Objąłem ją ramionami. I zabiłem ją z miłością". I choć brzmi to szokująco, to przecież te sceny, niedawno rozgrywały się na naszych oczach! Kiedy w początkowej swojej fazie wirus atakował osoby starsze, tak właśnie było! H. dodaje: „Test pozytywny! Bez przeciwciał! Bez szczepionki! Nie ma ucieczki!". A tak sam autor opisuje tą niezwykłą kompozycję: „Starałem się nie pisać o wirusie, ale przez ostatnie dwa lata był on tak integralną częścią naszego życia, że wciąż się wkradał w moje myśli i słowa. Przerażał mnie fakt, że mogłem wziąć ojca lub matkę w ramiona i tym samym, zabić ich!”. To pierwsza myśl przewodnia kompozycji. Tekst zostaje następnie rozwinięty, aby nawiązywać także do zazdrości i złamanego serca – do bólu oglądania kobiety, którą kochasz, a która na twoich oczach, przytula innego mężczyznę lub emocjonalnego "morderstwa" seryjnego cudzołożnika. To również opowieść o broni supermocarstw i psychopatów, którzy czasami mają palce na spuście. Uważaj więc na "Mordercze maszyny". A sama muzyka? W przeciwieństwie do mrocznego tekstu, jest niemal euforyczna, dynamiczna i przez to może mocno kojarzyć z „Power” z albumu „Sounds That Can't Be Made”.

I tak oto docieramy do jednego z największych skarbów ukrytych na tym niezwykłym albumie. Nie od dziś wiadomo, że Steve Hogarth jest wielkim fanem twórczości Leonarda Cohena. Przekonał się o tym każdy, kto miał szansę uczestnictwa, w większości kameralnych, jego solowych koncertach. Niemal zawsze otoczony świecami, dla uzyskania bardziej intymnej atmosfery, genialnie interpretował utwory Cohena, a najczęściej był to utwór „Famous Blue Raincoat”. W roku 2022 w listopadzie minęło już 6 lat od śmierci kanadyjskiego poety i piosenkarza, czyli dokładnie tyle, ile czekaliśmy na nowy materiał Marillion. Cohen odszedł świadomy swojej choroby i jak mało który artysta, w sposób absolutnie genialny „przygotowywał” się do tej chwili. Zainteresowanych odsyłam do absolutnego arcydzieła Mistrza, ostatniego albumu - „You Want It Darker” z 2016 roku. Przypominam postać Cohena, nie bez przyczyny, ponieważ utwór „The Crow And The Nightingale” to lirycznie, żywy hołd Steve'a Hogartha, jako piosenkarza, dla Leonarda…

Kompozycja zaczyna się, (jakże może być inaczej!), od chóru anielskiego i jest niesiona głównie przez fortepian. Smyczki początkowo umiejętnie budują, bardzo mistyczny nastrój, aby ostatecznie pozwolić utworowi doprowadzić do typowej ballady Marillion, w której najcudowniej jak to tylko możliwe, wyłaniają się dźwięki gitary Rothery’ego, czym podkreślają wybitnie całą dramaturgię tekstu, w którym główne role odgrywają Kruk – symbol nierozerwalnie kojarzony ze śmiercią i wojną, ale także chorobami i… zarazą. Drugi „skrzydlaty bohater” piosenki to Słowik. On z kolei jest chrześcijańskim symbolem anielskości, marzeń, natchnienia, ale również utożsamiany jest z uzdrowieniem, smutkiem, bólem, pożegnaniem i często również z… nieśmiertelnością.

Naprawdę ciężko jest pisać jakiekolwiek słowa o tak naszpikowanym symbolami utworze. To ponad sześć i pół minuty absolutnego piękna, stworzonego, aby pławić się i delektować według własnych zasad, pragnień i marzeń. Dodam tylko, że kiedy Hogarth śpiewa "Dziękuję za słowa tęsknoty, nie ma znaczenia, czy je zrozumiałem, czy nie", zdajemy sobie sprawę, jaki wielki sentyment miał do twórczości Kanadyjczyka, a cały urok tych słów, tkwi w ich poetyckim charakterze i żarliwości, z jaką Steve je wygłasza. Genialna kompozycja, wywołująca jedyne w swoim rodzaju wzruszenie o natężeniu, jakie może nam dać Tylko Ten Zespół, żaden inny! Podobnie jak „Murder Machines”, „The Crow And The Nightingale” nie jest podzielony na części.

Przedostatnim utworem na albumie jest początkowo senny, a może nawet delikatnie leniwy „Sierra Leone”. Ten z kolei, składa się aż z pięciu części: „Chance in a Million”, „The White Sand”, „The Diamond”, „The Blue Warm Air” i „More Than Treasure”. Aby odebrać ją z należytym zrozumieniem, należy poznać pewną historię, którą postaram się opisać, gdyż jest wręcz nieprawdopodobna.

Sierra Leone to państwo położone w Afryce, na zachodnim wybrzeżu Oceanu Atlantyckiego. Należy do najbiedniejszych krajów na świecie. ONZ zalicza go do grupy najsłabiej rozwiniętych państw świata, pomimo, że swoją gospodarkę opiera wyłącznie na wydobyciu… diamentów. To właśnie stamtąd przez ponad trzy stulecia Europejczycy pozyskiwali niewolników. Proceder ten trwał do 1787 roku, kiedy to Brytyjskie Towarzystwo Antyniewolnicze wykupiło przybrzeżne tereny i założyło dzisiejszą stolicę - Freetown. Było to miasto dla byłych niewolników żyjących w… Londynie. Państwo to uzyskało niepodległość dopiero w 1961 r. (wcześniej stanowiło kolonię brytyjską, a w roku 1896 ustanowiono tam protektorat brytyjski). W 1991 roku w Sierra Leone wybuchła wojna domowa pomiędzy dwoma zwaśnionymi stronami. Powodem konfliktu była kontrola nad dochodami z bogatych złóż mineralnych, takich jak boksyt, tytan, a zwłaszcza diamenty. Na skutek wojny śmierć poniosło około 100 tys. osób, do tego należy doliczyć ofiary „pośrednie”, tj. ludzi, którzy umarli z głodu i w wyniku chorób oraz przerażającą ilość inwalidów, a także ok. 500 tys. uchodźców i 700 tys. ludzi przesiedlonych na terenie kraju.

Czy w takich okolicznościach można żyć szczęśliwie? Czy to jest temat na piosenkę ? Trzeba nazywać się Marillion i mieć w szeregach takiego wrażliwca jak Steve Hogarth, aby stworzyć z tego prawdziwą muzyczną epopeję. Historia w utworze dotyczy autentycznej postaci, niespełna 16-letniego górnika Komba Johnbulla, który w stosie niedawno odkrytego żwiru – znalazł diament wielkości i w kształcie jajka. Choć nigdy nie widział diamentu, to czuł, że ten jest nadzwyczaj duży! Nie mógł powstrzymać się od fantazjowania, jak teraz może zmienić się jego życie. Myślał „już nigdy nie będę biedny”, wspominał jak w wieku zaledwie 12 lat, po śmierci ojca, musiał opuścić szkołę. Myślał o swojej niepiśmiennej mamie, która zmarła, gdy miał 15 lat. A potem przysięgał sobie, że jeśli kamień okaże się autentycznym diamentem, zrobi wszystko, aby wrócić do szkoły. Książki do nauki, na które w końcu byłoby go stać, mogą odmienić życie na zawsze…

Choć dla większości mieszkańców Sierra Leone diamenty były bardziej przekleństwem niż błogosławieństwem, to co Johnbull znalazł 13 marca 2017 r., mogło wywrócić jego ubogie życie do góry nogami. Ważący 709 karatów, był trzecim co do wielkości diamentem, jaki kiedykolwiek odkryto w Sierra Leone i 15-tym co do wielkości na świecie. Myślał, że stanie się najbogatszym człowiekiem na świecie! "Ludzie mówili mi, że sprzeda się za 50 - 70 milionów dolarów" Sprawa potoczyła się jednak zupełnie inaczej… Jego górniczy sponsor, pastor Emmanuel Momoh, zabrał diament prosto do przedstawiciela rządu, omijając zwykłą trasę przemytu - przekazując diament rządowi, który zgodnie z prawem miał prawo do 60% wpływów z jego sprzedaży. Ostatecznie 4 grudnia 2017 r. diament został sprzedany brytyjskiemu jubilerowi Laurence'owi Graffowi za 6 536 360 USD i choć było to znacznie mniej niż oczekiwał rząd, mieszkańcy Sierra Leone po raz pierwszy dokładnie wiedzieli, za ile sprzedano kamień, ile pieniędzy trafiło do rządu, a ile do ludzi, którzy go znaleźli i jaką kwotę rząd zobowiązał się zainwestować w społeczność, w której został odkryty. Była to wartość 980 454 USD.

Wioska Koryardu, z której pochodził Johnbull, zaczęła zmieniać się nie do poznania. Położono fundamenty pod nową klinikę i szkołę oraz wykopano studnię. Sprzedaż diamentu już zmieniła życie Momoh i jego zespołu. Pastor otrzymał 2,4 miliona dolarów. Po wydatkach i wypłatach dla lokalnych wodzów, właściciela ziemskiego i kopaczy, którym należało się 23% zgodnie z ich pierwotnym kontraktem, pozostało mu nieco mniej niż 1 milion dolarów. Każdy z jego pięciu kopaczy dostał około 115 000 dolarów. Po początkowych marzeniach o bogactwie, ostateczna kwota była rozczarowaniem dla Johnbulla, ale nadal stanowiła fortunę, szczególnie w kraju, w którym prawie trzy czwarte populacji żyje, za mniej niż dolara dziennie! Było to również obciążeniem dla tej grupy ludzi, którzy są przyzwyczajeni do życia wśród najbiedniejszych z ubogich. Chłopiec tak jak początkowo planował, chciał zainwestować w swoją edukację, ale zamiast wrócić do szkoły na miejscu, postanowił, że będzie szukał szczęścia jako student w Kanadzie. Pastor tłumaczył mu: „Przynajmniej najpierw idź do szkoły. Później możesz udać się do Kanady i ukończyć edukację. Sto piętnaście tysięcy dolarów to dużo pieniędzy w Sierra Leone. W Kanadzie to nic". Johnbull za wszelką cenę chciał jednak zrealizować swój plan, przekazując 15 000 dolarów brokerowi, który obiecał mu pomoc w załatwieniu formalności. Prawie rok po znalezieniu diamentu spakował wszystkie swoje rzeczy do walizki, licząc na szybki odbiór wizy do Kanady, w Ghanie, przed wymarzoną rezerwacją lotu. Ale wydał niestety większość swoich pieniędzy. Na koncie pozostało mu około 10 000 dolarów. Spakował też czapkę, ponieważ słyszał, że w Kanadzie jest zimno. Johnbull łudził się, że uzyskanie wizy zajmie tylko kilka dni. Zamiast tego nie dość, że zajęło to tygodnie, to jego wniosek o wizę ostatecznie został odrzucony. Próbował jeszcze starać się o wyjazd do Niemiec, ale również bezskutecznie. W końcu, wyczerpując wszystkie swoje opcje i większość pieniędzy, niechętnie wrócił do Sierra Leone. Tym razem do stolicy Freetown. Pomimo, że nie mógł i tam znaleźć pracy, nie chciał wrócić do kopalni diamentów w Koryardu. Wstyd był zbyt duży. Z tego, co usłyszał, wioska w końcu zaczyna czerpać korzyści z jego znaleziska, a jego powrót z pustymi rękami pokazałby wszystkim, że niczego nie osiągnął. Mimo to wierzy, że wszystko potoczy się dobrze. "Tego dnia, kiedy podniosłem tę błyszczącą skałę, nie miałem pojęcia, jak ona zmieni to moje życie. Modlę się do Boga, aby jutro przyniósł mi kolejne błogosławieństwo".

Nie bez przyczyny tak dużo miejsca poświeciłem tej kompozycji, gdyż „Sierra Leone” w wykonaniu Marillion to bardzo stonowany utwór, który posiada tendencję do pozostawania dość powściągliwym, nawet w bardziej ekspansywnych momentach. Jest delikatny w swojej konstrukcji i zdaje się nie śpieszyć ze słuchaczem, przez co może wydawać się nieco za długi a nawet nudny. Pomimo zrelaksowanej mistyki i przebłysków blasku muzyków, podejrzewam, że może też być kompozycją mocno dzielącą fanów. Dlatego jego odbiór osobisty z nakreśloną powyżej historią uważam za tak istotny.

I tak oto dobrnęliśmy do finałowego utworu „Care”. Ponad 15 minut, nie boję się użyć tego słowa - absolutu, podzielonego tym razem na cztery części „Maintenance Drugs”, „An Hour Before It’S Dark”, „Every Cell” i „Angels on Earth”.

Nie będę ukrywał i napiszę to wprost. To jedna z najważniejszych i najpiękniejszych kompozycji Marillion w całej ich historii. Dosłownie wszystko tu jest czystą perfekcją. Muzyka, nastrój, tekst!

Ten utwór miażdży, przewraca trzewia, unosi słuchacza nad ziemią, staje gdzieś w przełyku, gdyż z wrażenia i emocji nie sposób go śpiewać razem z H., a na końcu oprócz lewitowania, odkręca w nas kurek z całym zapasem łez, jakie w sobie nosimy… I co najciekawsze, dzieje się to od pierwszego przesłuchania! Jak oni to zrobili? Skąd ta piątka muzyków czerpie takie pokłady egzaltacji? Jaką mają receptę na to, żeby nas, słuchaczy, tak wgnieść w ziemię i jednocześnie od niej oderwać, gdzieś bardzo wysoko, w te najpiękniejsze obłoki i chmury, mogące być tylko namiastką nieba i raju...

„Care” perfekcyjnie łączy wszystkie wątki albumu. Zaczyna się od nowoczesnych, ciemnych basowych brzmień, które współgrają z perkusją, a gdzieś w głębokim tle czai się gitara Rothery’ego i coraz bardziej wyłaniające się klawisze Marka, przypominające odgłosy medycznych, szpitalnych sprzętów. Potem pojawia się charakterystyczny riff, tej jedynej gitary na świecie, a dodatkowym wręcz „instrumentem” na przestrzeni całej kompozycji staje się głos Hogharta, który jak nigdy dotąd, porusza się od szeptu, poprzez melodeklamacje, aż po coś w rodzaju krzyku, by finalnie zamienić się we wręcz anielski głos.

Pierwsza cześć „Care”- „Maintenance Drugs” opowiada smutną historię przyjaciela H. mieszkającego na co dzień w Mexico City, u którego zdiagnozowano wiele guzów nowotworowych, biegnących wzdłuż kręgosłupa. Były one tak rozmieszczone, że nie można ich było usunąć operacyjnie. Hogarth był pierwszą osobą, której przyjaciel wyznał to podczas lunchu w Los Angeles. Jak sam wspomina był zszokowany i jednocześnie przestraszony. Za pomocą komunikatora w smartfonie, uczestniczył w sesjach chemioterapii swojego przyjaciela, był wręcz świadkiem tego jak wyglądała jego okropna walka o życie! Nie ma chyba człowieka, którego w takich sytuacjach nie dotknęłaby głęboka refleksja na kruchością ludzkiej egzystencji! A co dopiero w przypadku H. Stąd wzięły się wszystkie lęki, jakie słyszymy w drugiej części „Care” - „An Hour Before It’s Dark”, słowa które ostatecznie stały się tytułem albumu. Nikt nie wie, ile tak naprawdę czasu jeszcze nam zostało. Wpatrujesz się w chorobę, raka niczym w lufę karabinu, nie wiesz, jaki będzie kolejny dzień, ba, godzina!… I absolutnie nikt z nas nie zna odpowiedzi na te pytania. Przecież umrzeć można w każdej chwili, będąc nawet z pozoru zdrowym… Możesz wpaść pod autobus, możesz mieć atak serca, krwawy wylew, zator czy cokolwiek.

Tak więc nikt, bez względu na wiek i stan zdrowia, nie jest przygotowany na to, że tego samego dnia może umrzeć... I warto o tym od czasu do czasu pomyśleć, doceniając każdą chwilę czegoś, co jest bezcenne i dane nam tylko raz - życia. Takie refleksje pojawiają się mniej więcej w środku piosenki w części z podtytułem „Every Cell”.

Ostatnie takty i wersy słów tej niezwykłej płyty zasługują na dodatkowy akapit i… próbę wyjaśnienia ich genezy i znaczenia, chociaż są tak dosadne, mądre, że obronią się same! „Angels on Earth”, czyli prawie dokładnie finalne pięć minut płyty, zaczyna się niczym pieśń kościelna. Zawdzięczamy to charakterystycznemu brzmieniu klawiszy, delikatnemu z początku wokalowi Hogartha , który z czasem przybiera na sile. Dochodzą pozostałe instrumenty, w tym ta niezwykła i jedyna taka gitara, przeszywająca całe ciało słuchacza i w tym momencie zaczynamy słyszeć anielski chór. Do tego ostatnie słowa, przy których nie ma możliwości, aby nie powstrzymać łez i to w ilościach wręcz obficie cieknących po policzkach strużków…

„The angels in this world are not in the walls of churches

The angels in this world are not in the walls of churches

The angels in this world are not on the walls of churches

The heroes in this world are not in the hall of fame

The angels in this world are not in the walls of churches

 

I saw a man paint a woman on a wall

Mask on her face, screen over her eyes

Hospital clothing, worried and exhausted

A thing of beauty, a thing of care

Pure class right there, right there  

The angels in this world are not in the walls of churches

 

The angels in this world are not in the walls of churches

The angels in this world are not rendered in bronze or stone

The heroes in this world, working while we’re all sleeping

She wrapped her arms around me

He wrapped his arms around me

She wrapped her arms around me

He wrapped his arms around me

 

An angel here on earth came down here

To carry me home

To carry me home”

Bezpośrednią inspiracją to powstania tej zacytowanej powyżej poezji, stał się niezwykły mural przedstawiający pielęgniarkę, namalowany w Manchesterze przez Paula Barbera. Jego projekt oparty został na zdjęciu zrobionym również przez pielęgniarkę Johanę Churchill, jej wyczerpanej koleżance Melanie Senior…

Czy coś jeszcze można dodać? Przecież dopiero widzieliśmy to wszyscy na własne oczy! Przecież zderzyliśmy się z tą przerażającą sytuacją? Dotknęło nas to czasem bardziej tragicznie, czasem na szczęście mniej… W takiej rzeczywistości przyszło nam żyć. I choć pandemia odpuszcza, to mierzymy się już z innymi okropnościami losu, które zabijają bezwzględnie niewinnych ludzi, ale i generują nowy rodzaj Aniołów na Ziemi! Ziemi, której mam nadzieję, jak i Wy wszyscy, zostało o wiele więcej niż jedna godzina, aż zapadnie ostateczna ciemność!

Album „An Hour Before It’s Dark” od samej premiery zaczyna zajmować najlepsze pozycje na przeróżnych listach, na całym świecie, od czasów „Clutching at Straws”. Spodziewałem się naprawdę wiele, ale czy aż tak dużo?! Tak, to najlepszy album Marillion!!! Choć może się zdarzyć, że nie wszyscy będą go uwielbiać, doceniać, rozumieć. Ale ja mocno wierzę, że większość słuchaczy pokocha tę płytę na zawsze, że będzie ona z jednej strony muzycznym dokumentem naszych czasów, a jednocześnie wielką nauką i nadzieją na lepszą przyszłość.

Dzięki współczesnym motywom, warstwom bogatych melodii, prowokującym do myślenia tekstom i czystym, surowym emocjom „An Hour Before It's Dark” każdą najmniejszą nutką, każdym milimetrem tekstu jest płytą, której świat potrzebuje właśnie teraz. Ta muzyka otacza nas ramionami... i zbawia nas miłością. Jest też zapisaną przez pięciu geniuszy muzyki księgą naszych niestety paranoicznych i absolutnie przerażających dni, których byliśmy i jesteśmy niestety świadkami … I tylko od nas samych zależy ile tak naprawdę czasu nam zostało, tytułowa godzina czy może dużo, dużo więcej…

 

PS. Powyższy tekst, wyłączając niewielkie poprawki i aktualizacje, został napisany przeze mnie, na potrzeby polskiego fan clubu Marillion i został opublikowany w magazynie nr 11 The Web Poland pod tytułem „Strach i nadzieja przed ostatnią godziną do zmierzchu”.

MLWZ album na 15-lecie Steve Hackett na dwóch koncertach w Polsce w maju 2025 Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok