Teramaze - Eli: A Wonderful Fall From Grace

Olga Walkiewicz

Złamany dźwięk fortepianu - nierówny, niknący i rozmyty, jak postacie widziane na granicy snu i jawy… Tak rozpoczyna się nowy album Teramaze - australijskich tytanów metalu progresywnego. „Eli: A Wonderful Fall from Grace” to kolejny rozdział w dyskografii tej niezwykle inspirującej grupy, która ma swoją niepowtarzalną tożsamość i styl kształtowany przez lata działalności. I nadal się rozwija i poszukuje. Odkrywa nowe pokłady wrażliwości muzycznej serwowanej słuchaczom w sposób nasączony eliksirem emocji i treści. Nie ma w nim wtórności. Teramaze nie porównuje się do innych zespołów. To oni mogą być wzorcem, matrycą, na której rozwinie się twórczy potencjał młodych artystów. O historii zespołu pisałam wielokrotnie przy okazji recenzji wcześniejszych albumów („And The Beauty They Perceive”, „Flight Of The Wounded”, „Della Volta”).

Album „Eli: A Wonderful Fall from Grace” powstał pod czujnym okiem założyciela zespołu, gitarzysty i wokalisty Deana Wellsa. Towarzyszą mu Nathan Peachey (wokal prowadzący), Andrew Cameron (bas), Nick Ross (perkusja), Chris Zoupa (gitary) oraz Dave Holley (klawisze).

Płyta napędza światło księżyca i fala przypływu marszcząca swoje bezimienne ego w wyrzeźbionych dłutem wieków skałach nadbrzeża. Są miejsca, gdzie fabuła porusza się szybciej. Są drogi, z których nie ma już powrotu. Przeszłość potrafi zakrzepnąć w woskowej formie pamięci, by już nigdy nie zniknąć. By powracać w czasie każdej pełni, równoważąc harmonię morza i nieba, ziemi i kosmicznych otchłani. Jest to koncept będący trzecią częścią trylogii „Halo” rozpoczętej na albumie „Her Halo” z 2015, a kontynuowanej na „Sorella Minore” z 2021 roku. Historia jest niesamowicie intrygująca: Eli - ocalały z wraku statku, staje się gwiazdą cyrku. Ma to swoją fatalną cenę. Ostatnia część trylogii przenosi nas do czasu, który poprzedzał te zdarzenia. Porusza temat zdrady, miłości i rozstania.

To 56-minutowe dzieło zawiera bardzo dojrzałe kompozycje o progresywnej estetyce i zestawie świetnych melodii. Stanowi je sześć pełnowymiarowych piosenek i dwa krótkie utwory. Pierwszym z nich jest nawiązujący do przeszłości „A Place Called Halo” - zadziwiające intro zamknięte w odgłosie starej, porysowanej płyty. Brzmienie fortepianu przekształca się w potężny, symfoniczny patos i odgłosy burzy. Stanowi wstęp do historii, która rozgrywa się w pewnym miejscu i czasie.

Utwór nr 2, „The Will of Eli”, prezentuje pełen zestaw wspaniałych cech tego albumu: cudowne brzmienia, potężne instrumentarium, ciekawe aranżacje, zgrabne przejścia akustyczne i kuszące melodie. Nathan Peachey potrafi wykrzesać głosem całą paletę emocji, od gniewu, przez smutek do anielskiej słodyczy. Dean Wells potwierdza swój niebywały kunszt kompozytorski. Muszę jednak przyznać, że to, co potrafi robić z gitarą jest jego największym atutem. Struny słuchają jego palców, jak pielgrzymi proroka.

„Step Right Up” daje pole do popisu sekcji rytmicznej, szczególnie grającemu na basie Andrew Cameronowi. Nie brakuje tu jednak smakowitych zmian tempa i zwrotów akcji na linii perkusja - klawisze. I to, na co zawsze czekam: efektowne gitarowe solówki.

„I Mantissa” trwa zaledwie minutę i pełni funkcję nasączonego smyczkami i recytacją pomostu prowadzącego do jednej z najciekawszych kompozycji na płycie. Jest nią „Madam Roma”, która uświadamia, jak fenomenalnie można łączyć ze sobą ostre, wręcz drapieżne riffy z bajecznymi melodiami. Trochę tu motywów splecionych z orientalnej przędzy. Tło budują klawisze Dave’a Holleya, gitara zasiewa ziarno niepokoju i majestatycznej grozy. Nick Ross szaleje na zestawie perkusyjnym i trzeba przyznać, że nadaje tej kompozycji mocy i charakteru. Przemawia rytmem, szepce, eksploduje. To niesamowity utwór. Oj, ile tu się dzieje… Dean Wells i Chris Zoupa - precyzyjni i skupieni, niczym kardiochirurdzy nad otwartym sercem. Nathan Peachey poruszający się w wysokich rejestrach ze zwinnością słowika i ten sam Nathan zanurzony w mroku…

„Standing Ovation” nie bez powodu znalazł się na singlu. Jest bezsprzecznie jednym z najbardziej przebojowych utworów w tym zestawie, fantastycznie zaprojektowanym pod kątem dynamiki, aranżacji i zmian frazowania. Poszczególne instrumenty współpracują ze sobą z precyzją szwajcarskiego zegarka.

„Hands Are Tied” składa się z dwóch części. Pierwsza z nich to cudowny dialog pomiędzy fortepianem, a wokalistą. Muzyka drży od emocji, by osiągnąć apogeum dramatyzmu i przejść do najeżonej bogatym instrumentarium drugiej połowy tej kompozycji. Epickość oraz zmysłowa, gitarowa solówka nadają dźwiękom prawdziwego majestatu.

„A Wonderful Fall from Grace” jest najdłuższym utworem na płycie. Trwa ponad czternaście minut. Nie ma może energii „Madam Roma”, ani sensualności „Hands Are Tied”, lecz posiada niezaprzeczalny czar. Siła tej kompozycji leży w pięknej melodii, rewelacyjnej pracy sekcji rytmicznej i fenomenalnej partii saksofonu.

Nowa płyta może zachwycić nie tylko wieloletnich fanów Teramaze. Jest niesamowitą podróżą po krainie artystycznej estetyki. Tu wszystko jest magiczne. To mariaż piękna, dźwięków, poezji i wyobraźni. Co się czuje słuchając cudownej muzyki? Najtrafniej ujęła to w swoich słowach Matilde - malarka, jedna z bohaterek najnowszej powieści Maurycego Nowakowskiego - „Giselle”: „Zapadam się w siebie, najgłębiej jak się da, nawiązuję kontakt z cząstkami powietrza, które niosą dźwięki, przyglądam się im, rozmawiam z nimi...”.

MLWZ album na 15-lecie Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku