Aż 6 lat kazali tym razem czekać weterani brytyjskiego prog rocka na swoje kolejne studyjne dzieło. Tyle właśnie mija w tym roku od wydania poprzedniego albumu "Men Who Climb Mountains". Tę najdłuższą jak dotąd w studyjnej dyskografii przerwę wykorzystali m.in. na zagranie trasy z okazji 20-lecia ukazania się "The Masquerade Overture" udokumentowanej zestawem CD+DVD "Masquerade 20" oraz na świętowanie swojego 40-lecia na kilku koncertach, a nagranie z jednego z nich (z Londynu) wydali w boxie "The First 40 Years".
Przerwa dobrze zrobiła liderowi i twórcy całego materiału Nickowi Barrettowi. Poprzedni album zebrał nieco mniej entuzjastyczne recenzje, zatem warto było coś zmienić. Po ponad 40-stu latach na scenie nie musi już nic udowadniać i może grać swoje. Mógł zatem wrócić do brzmień z okresu, gdy wydawał swoje dzieła uważane za „klasyczne” (pomiędzy "The World" i "Not Of This World") na co wielu fanów (w tym ja) zapewne liczyło. Tylko to oznaczałoby regres nie progres… Nick nie poszedł na taką łatwiznę i gdybym miał jednym słowem opisać nowe wydawnictwo Pendragon byłoby to chyba "zaskakujące".
Małe zaskoczenie jest już w pierwszych dźwiękach utworu "Everything" - fanfary zagrane na klawiszach na tle niezbyt skomplikowanego podkładu perkusyjnego. Dalej jest już bardziej typowo - gitara, śpiew, klawisze i sekcja rytmiczna tworzą klimat znany z wcześniejszych płyt (tych najbardziej "klasycznych"). Bardzo udane rozpoczęcie albumu.
Następnie przechodzimy do bardzo wyciszonego "Starfish And The Moon". Mamy tu tylko pianino na którym zagrał Barrett, delikatne plamy klawiszowe, piękną partię gitary w środku i kolejne zaskoczenie - tak delikatnie śpiewającego Nicka jeszcze nie słyszałem. Tylko 3 i pół minuty przecudownych dźwięków.
Znany już od pewnego czasu "Truth And Lies" zaczyna się bardzo podobnie do otwierającego poprzedni album "Belle Ame". W pewnej chwili ma się wrażenie, że za chwilę usłyszymy "Who's gonna save you, beautiful soul?". Jednak to co się dzieje od piątej minuty to prawdziwy gitarowy majstersztyk: trzyminutowe magiczne solo, któremu towarzyszy ciekawa figura perkusyjna.
I w ten sposób przechodzimy do „360 Degees” - największego zaskoczenia na płycie. I nie jest nim fakt, że po raz pierwszy słyszymy w utworze Pendragon skrzypce, ale sposób w jaki zostały wykorzystane. Prowadzą one główną melodię w refrenie na tle (kolejne zaskoczenie) partii… mandoliny (w wersji akustycznej dochodzi do tego zestawu ukulele!). Całość ma skoczny, folkowy charakter, któremu nie brak uroku. Ciekawy jestem jak zabrzmi on na żywo.
Po tym "żywszym" przerywniku ponownie wyciszamy się. Początek "Soul And The Sea" to tylko delikatne uderzenia w bębny i talerze, gitara i ponownie skrzypce (już bardziej w tle), które są podkładem dla Nicka śpiewającego jednowyrazowe wersy tekstu piosenki. Około trzeciej minuty utwór nabiera tempa - śpiew staje się ostrzejszy, gitara brzmi zadziornie, a sekcja rytmiczna fajnie pulsuje. Pod koniec ponownie wycisza się robiąc miejsce dla klawiszy.
"Eternal Light" zaczyna się jak piosenka do słuchania na plaży - gitara i zagrany na obręczach bębnów perkusyjny podkład plus schowane w tle ciche plumkania klawiszy przypominające nieco marimbę. Po chwili następuje jedna z wielu w tym ponad ośmiominutowym utworze zmian tempa. Otrzymujemy coś na kształt refrenu, by za moment znów nastąpiło wyciszenie. Naprawdę dzieje się tu mnóstwo rzeczy, jak piękna wokaliza (przypominająca fragment "The King Of The Castle"), jak powracający kilkukrotnie motyw klawiszowy i jak wspaniałe solo na gitarze pod koniec. Tyle zmian klimatu, że można nimi obdzielić kilka suit!
"Water" znów przywołuje klimat poprzedniego albumu i po raz kolejny fantastycznym solem raczy nas Barrett, który ponownie udowadnia, że w świecie muzyki nie tylko progrockowej potrafi czarować swoją grą jak mało kto. Kolejny mocny punkt wydawnictwa.
"Whirlwind" to następne zaskoczenie. Nick gra tu na pianinie i delikatnie śpiewa, a pod koniec do naszych uszu dochodzą dźwięki saksofonu. Uwaga - nie ma tu ani jednej nutki zagranej na gitarze!
"Who Really Are We?" to utwór zbliżony brzmieniem do albumów "Pure" czy "Passion". Bardziej agresywną grę perkusji oraz intensywne akordy grane na klawiszach, równoważy gitara akustyczna. Na zakończenie dostajemy pełną pasji solówkę Nicka.
I wreszcie ostatni rozdział, początkowo spokojny "Afraid of Everything", w finale nabiera nieco tempa. Nick śpiewa smutny, choć równocześnie optymistyczny tekst:
„Maybe one day we’ll ride wild horses
Maybe one day we’ll dive 10,000 feet
So don’t be afraid of everything you meet”.
Jeszcze tylko solo na klawiszach i 64 minuty nowej płyty Pendragon dobiegają końca. I co dalej? Można wcisnąć przycisk „play” i posłuchać jej ponownie lub włożyć do odtwarzacza kolejny dysk. W wersji specjalnej, która ukazała się jako pierwsza, dostajemy też krążki z akustycznymi i instrumentalnymi wersjami utworów z płyty podstawowej. Szczególnie ten akustyczny wart jest polecenia, bo w tych aranżacjach utwory naprawdę bronią się nieźle. Wersje instrumentalne może dają mniejszą wartość dodaną, aczkolwiek też warto się z nimi zapoznać, bo pozwalają odkryć więcej smaczków, które na podstawowej wersji schowane są pod wokalem.
Album jest pierwszym studyjnym dziełem grupy Pendragon, w którego nagraniu od początku wziął udział perkusista Jan-Vincent Velazco i wywiązał się ze swojego zadania bez zarzutu. Obok niego pendragonowi weterani - odpowiedzialny za większość partii klawiszowych (oraz orkiestracje na krążku akustycznym) Clive Nolan, grający na basie i gitarze akustycznej (na drugim dysku) Peter Gee oraz oczywiście Maestro Nick Barrett, który nie tylko śpiewa, gra na gitarach oraz gdzieniegdzie na pianinie (o tym powyżej), ale również chwyta za mandolinę („360 Degrees”) oraz programuje klawisze. Do nagrań zaproszono też Zoe Davenish, która śpiewa w chórkach, gra na skrzypcach oraz ukulele, a partie saksofonu nagrał były członek zespołu Julian Baker. Za produkcję odpowiadają, podobnie jak przy kilku poprzednich płytach, Nick Barrett i Karl Groom.
Całość wydana jest w formie książki o wymiarach nieco mniejszych niż płyta winylowa, z płytami zamocowanymi na gąbkach na wewnętrznej stronie tylnej okładki. Nie jestem zwolennikiem tego rozwiązania, bo płyty mają tendencje do wypadania. Ale jest to jedyny zarzut. Książka prezentuje się naprawdę pięknie. Za projekt okładki oraz ilustracje do poszczególnych utworów odpowiada Liz Saddington i trzeba przyznać, że idealnie wpasowała się w klimat tekstów. Ilustracja z okładki doskonale współgra z powracającym w warstwie lirycznej motywem wody, która symbolizuje prawdę, spokój i daje schronienie przed wszystkimi problemami czyhającymi na lądzie.
„I go to the water
When the wolf is at my door
She throws her waves around you
And makes you feel loved once more
’Cos water is the truth
I can’t turn my back on this
‘Cos back on dry land is where all the trouble is”
(“Water”)
Uzupełnieniem są zdjęcia autorstwa Rachel Wilce – partnerki (jak sama go określa) „bossa”, które m.in. przedstawiają zespół w różnych miejscach i sytuacjach.
Przyznaję, że po pierwszym przesłuchaniu byłem lekko rozczarowany. Marzył mi się powrót do brzmienia z lat 90. Jednak po kilkukrotnym zapoznaniu się z zawartością albumu rozczarowanie ustąpiło miejsca fascynacji, albowiem „Love Over Fear” to zdecydowanie najciekawsze dzieło brytyjskiego kwartetu od ponad dwudziestu lat. I choć to dopiero początek roku, to zaryzykuję twierdzenie, że z pewnością znajdzie się w czołówce ulubionych płyt tego roku w małoleksykonowym plebiscycie AD 2020 oraz w moim prywatnym topie.