Wydany pierwotnie w 2004 roku album “Deja Vu” wzbudził spore kontrowersje wśród słuchaczy i recenzentów. Kilka wydań albumu było omawiane na naszych łamach przez Artura Chachlowskiego (tutaj oraz tutaj) i Pawła Świrka (tutaj), zatem tylko pokrótce przypomnę z czym mamy do czynienia. Na płycie znalazły się nowe wersje kompozycji znanych wcześniej z debiutu Millenium (1999) i jedynego krążka wcześniejszej formacji Ryszarda Kramarskiego – Framauro pt. „Etermedia” (1998) oraz nowy utwór, tytułowy „Deja Vu”. Wspomniane płyty zawierały kilka ciekawych pomysłów, jednak ich realizacja pozostawiała wiele do życzenia. Stąd też pomysł, by nagrać je ponownie, z nowymi, angielskimi tekstami. W chwili wydania płyta nie wzbudziła jednak entuzjazmu wśród fanów i opisujących, szczególnie, że jej poprzedniczki, świetna „Vocanda” (2000) i bardzo dobra „Reincarnations” (2002) postawiły poprzeczkę bardzo wysoko. Także lider grupy, wydając pozycje z jej dyskografii na czarnych krążkach, konsekwentnie pomijał ten jej fragment, dając pierwszeństwo innym płytom. Ale w końcu się przełamał i uzupełnił winylowy dorobek Millenium o brakujący element układanki. Tym samym wszystkie studyjne płyty grupy zostały tak wydane, pomijając debiut, który na 100% nie doczeka się takiej edycji (chyba słusznie) i najnowszy „The Sin”, którego analogowa wersja przewidziana jest na przyszły rok.
I dobrze, że tak się stało, bo mimo tych wszystkich utyskiwań znalazło się tu sporo interesującego materiału, choć podanego za pomocą brzmień odmiennych od tych znanych z wcześniejszych i późniejszych dokonań. Nieco inny jest sposób śpiewania Łukasza „Galla” Gałęziowskiego (to od tego albumu zaczął używać „kronikarskiego” pseudonimu), bardziej soulowy, czy też swingowy. Jego niemałe umiejętności zostały świetnie ukazane w ascetycznym „Ultraviolet” (tylko klawisze, bas i TEN głos). Takich minimalistycznych aranżacji jest więcej, choćby w „Drunken Angel”, z tym, że tu dochodzą instrumenty perkusyjne, a delikatne solo przedstawia nowy nabytek – gitarzysta Przemek Drużkowski (jak się okazało, był to jego jednorazowy udział na płytach Millenium). Ciekawe partie nagrał też w lekko jazzująco-swingującej końcówce „The Cynical Crusade” czy też w drugiej części „Greasy Mud”, a melodia zagrana w otwierającym płytę „The Silent Hill” nadal jest jedną z moich ulubionych. Dużo wniosła inna nowa postać w szeregach zespołu, basista Krzysztof Wyrwa (ten z kolei pozostał w niej na stałe). Jego partie, zarówno basu, jak i Chapman Sticka są bardzo wyraziste i zapewniają nagraniom odpowiedni groove. Wystarczy posłuchać dynamicznego utworu tytułowego, by wiedzieć, że mamy do czynienia z nietuzinkowym muzykiem. Nieco gorzej wypadły partie drugiego członka sekcji rytmicznej, a zarazem współproducenta (z Kramarskim) płyty, Tomasza Paśko. Choć to chyba bardziej „zasługa” pomysłu na dodanie do millenijnego brzmienia w kilku miejscach dźwięków kojarzonych z world music czy też perkusyjnych loopów. Zdecydowanie mniej jest tu firmowego znaku grupy, jakim są bez wątpienia charakterystyczne solowe partie lidera. Tu klawisze są bardziej schowane robiąc miejsce pozostałym instrumentom, a najbardziej zyskał na tym bas.
Na potrzeby winylowej wersji zmieniona została oryginalna kolejność utworów, jednak jest to jedyna różnica w stosunku do kompaktowego pierwowzoru. Pozostawiono „dyskotekową” wersję „Greasy Mud part 1”, a nie tę znaną z reedycji z 2008 roku, bardziej akustyczną, ale też dłuższą. Najciekawsze fragmenty? Zdecydowanie fajnie rozwijający się „The Silent Hill’, cudowny w swej skromnej aranżacji „Ultraviolet”, dynamiczny „Deja Vu” oraz finałowy „Tears Of Yesterday” z (a jednak!) filmowymi klawiszami. Interesująco wypada także „Drunken Angels”, z tym że wolę go w bardziej rockowej odsłonie, znanej z koncertów.
Tak jak w przypadku pozostałych winylowych edycji albumów Millenium, otrzymaliśmy rozkładaną okładkę zaprojektowaną przez Macieja Stachowiaka, wewnątrz której, oprócz tekstów, możemy podziwiać w większym formacie poniekąd już kultową „klepsydrę”, czyli obraz autorstwa Krystyny Pieciun-Młyńczak zdobiący debiut grupy sprzed 21 lat.
Podsumowując, dobrze stało się, że nareszcie „Deja Vu” ukazał się na czarnym krążku, uzupełniając dyskografię Millenium wydaną w tym formacie. Bo choć jest to album zdecydowanie inny od pozostałych płyt firmowanych tą nazwą, to jednak potrafi dostarczyć słuchaczowi sporo przyjemności. Mam wrażenie, że teraz nawet więcej niż w chwili ukazania się pierwotnej, kompaktowej wersji.