Marillion - An Hour Before It's Dark

Tomasz Dudkowski

Premiera dwudziestego studyjnego albumu Marillion trafiła na wyjątkowo niespokojny czas. Od 23 lutego za naszą wschodnią granicą rozgrywa się tragedia narodu ukraińskiego, która odciska piętno na całym świecie. Wciąż też walczymy ze śmiercionośnym wirusem, który wywołał pandemię. Świat jaki znaliśmy przed rokiem 2020 zmienił się wyraźnie… Do tego doszły problemy dla muzyków, i nie tylko, z Wysp wynikające z Brexitu (o czym wspomniano w podziękowaniach w książeczce – „dzięki za nic, Boris”). Kwintet z Aylesbury, a w szczególności wokalista i autor tekstów Steve Hogarth, zawsze był bacznym obserwatorem otoczenia, więc nic dziwnego, że musiało się to odbić na tematyce nagrań. Choć z założenia płyta miała nie być zdominowana przez Covid oraz zbyt przytłaczająca. Tak w jednym z wywiadów opowiedział o tym gitarzysta Steve Rothery:

„Możesz zrobić dwa rodzaje płyt w pandemii. Mogą mówić o zgubie, mroku i końcu świata lub też mogą być celebracją życia, świętem z powodu, że nadal żyjemy, idziemy do przodu i możemy mieć nadzieję, że jest światełko w tunelu („Light At The End Of The Tunnel” – taką nazwę miała trasa na Wyspach Brytyjskich w listopadzie ubiegłego roku – przyp. TD). Mam nadzieję, że właśnie taki album zrobiliśmy”.

Tytuł „An Hour Before It’s Dark” został zaproponowany przez autora projektu graficznego płyty, Simona Warda. A dokładniej wybrał on jedną z fraz, które przysłał mu Hogarth wraz z tekstami, by mógł zaznajomić się z tematyką krążka. Ta linijka spodobała się także Michaelowi Hunterowi, nadwornemu producentowi albumów Marillion od czasów krążka „Somewhere Else”, który stwierdził, że ten wers odzwierciedla wiele tematów umieszczonych na płycie. Można go interpretować wielorako – Hogarthowi skojarzył się z wołaniem dziecka przez mamę („chodź do domu, zaraz się ściemni”), czy też z wezwaniem do zrobienia czegoś ze swoim życiem, bo czas biegnie nieubłaganie. Można go też traktować jako apokaliptyczne ostrzeżenie, że zmierzamy nieuchronnie ku katastrofie klimatycznej. Może też oznaczać ostatnie chwile przed śmiercią…

Tym razem grupa kazała czekać na swoje nowe dzieło prawie 6 lat, tyle bowiem mija w tym roku od ukazania się świetnie przyjętego wydawnictwa „F.E.A.R. (Fuck Everyone And Run)”. Co prawda w międzyczasie ukazała się jeszcze płyta, „With Friends From The Orchestra” (2019), którą zespół traktuje jako pełnoprawny album studyjny (podobnie jak akustyczny „Less Is More” (2009)), stąd „An Hour Before It’s Dark” opisywany jest jako jubileuszowy, dwudziesty. Niemniej ostatnim wydawnictwem z całkowicie premierowym materiałem był „F.E.A.R.”. Najnowsze dzieło Brytyjczyków ma dużo wspólnego właśnie ze swoją poprzedniczką, przynajmniej jeśli chodzi o budowę – trzy nagrania zostały podzielone na mniejsze fragmenty, przez co płyta zawiera aż 18 ścieżek. Ponadto mamy dwa bardziej zwarte, jednoczęściowe kompozycje oraz jedną instrumentalną miniaturkę.

Marillion od lat potrafi skutecznie przykuć uwagę słuchacza już pierwszym utworem na płycie. Wiele takich otwierających albumy nagrań należy do moich ulubionych, że wspomnę choćby o „Gaza” z „Sounds That Can’t Be Made”, „The Invisible Man” z „Marbles”, czy „El Dorado” z „F.E.A.R.”. To kilka przykładów na przestrzeni ostatnich 20 lat. „Be Hard On Yourself” idealnie wpisuje się w ten schemat. Ta ponad dziewięciominutowa, trzyczęściowa kompozycja doczekała się już obszernego opisu na naszej stronie autorstwa Maćka Lewandowskiego, ale nie wypada pominąć jej i w tym tekście. Rozpoczyna się od podniosłego wstępu z chórem, potem dochodzi pianino Marka Kelly’ego. Hogarth śpiewa (początkowo spokojnie, by w dalszej części wzmóc ekspresję) wersy o tym, co robimy naszej „wielkiej kuli ze skał i wody” i dlaczego chcemy ją zabić oraz o konieczności zmiany zanim będzie za późno, zanim nadejdzie mrok:

„Big ball of rocks and water

Spinning round in space

Blue green and made of magic

Miracles on miracles on miracles with miracles inside

Why would you kill it?

 

Be hard on yourself

You’ve been spoilt for years

Be hard on yourself

You’ll be glad you did

You’ll be glad you did”

Pod koniec pierwszej części, zatytułowanej „The Tear In The Big Picture” do głosu dochodzi Steve Rothery, który prezentuje nam pierwsze, na razie niezbyt długie, solo. Środkowy fragment nagrania „Lust For Luxury” rozpoczyna się dźwiękami pianina. I tu subtelność przerwana jest mocną pracą perkusji, a śpiew robi się coraz bardziej agresywny wygłaszając krytykę konsumpcjonizmu:

“The monkey wants a new toy

And that’s all that it knows

The monkey wants a new toy

And that’s all that it knows

 

Cause of death: Lust for luxury

Cause of death: Lust for luxury

Cause of death: Consumption”.

Ostatnia odsłona („You Can Learn”) przynosi kolejne wyciszenie z najbardziej delikatnym wokalem. I tu po chwili zaczyna się galopada. Końcówka to kolejne wyciszenie z subtelnym śpiewem:

“Paint a picture, sing a song, plant some flowers in the park

Get out and make it better

You’ve got an hour before it's dark…”.

Opublikowany w listopadzie ubiegłego roku utwór skutecznie rozbudził apetyty fanów na cały album. Jak się okazało w pierwszy piątek marca, całkiem słusznie! Kolejne nagranie, trzyczęściowy „Reprogram The Gene”, rozpoczyna się od głosów dzieci bawiących się na placu zabaw, by potem wybuchnąć pełnym werwy śpiewem i intensywną pracą sekcji rytmicznej wspomaganej przez Luisa Jardima na różnych „przeszkadzajkach”. Mark Kelly i Steve Rothery wzbogacają brzmienie gdzieś z tylnego rzędu, choć ten drugi miejscami wysuwa się przed szereg grając krótkie solo. Tak brzmi pierwsza sekcja pod tytułem „Invincible”, która jest prawdziwą rockową jazdą z tekstem dotyczącym ludzkiej tożsamości płciowej, genetyki, tytułowej niezwyciężoności, konsumpcjonizmu czy też ochrony środowiska (wspomniana jest Greta Thunberg):

“I don’t want to be a boy

I don’t want to be a girl

I want to be happy

I want to be clever

In no pain whatsoever

 

I want to be invincible

I want some peace of mind

I wanna share your thoughts

I wanna waste your time

I seen the future! It aint orange, it’s green

I been listening to Greta T    

Begins with a letter C

The cure’s coming at us

The cure is the disease

 

I don’t wanna be food for the trees

I don’t wanna fever

I don’t wanna cough

As the planet simply shrugs us off

Don’t wanna say goodbye to the earth and the sky

As the last of the animals

Curls up and dies

The rats and the roaches have no place to hide”.

Druga odsłona utworu (“Trouble-Free Life”) przynosi wyciszenie z powtórzonymi wersami z pierwszej części, natomiast trzecia („A Cure For Us?”) jest najbardziej melodyjna, przynosząc też odrobinę optymizmu („Bądźmy przyjaciółmi dla Ziemi, bądźmy wszyscy przyjaciółmi”). Tu Hogarthowi towarzyszą w chórkach m.in. „Przyjaciele z Orkiestry” czyli Sam Morris i kwartet „The Praise Of Folly”.

Mieliśmy rozbudowane kompozycje, teraz pora zatem na coś totalnie odmiennego, a mianowicie na instrumentalną miniaturkę. Tylko 40 sekund utworu „Only A Kiss” to nie tylko dopiero drugie w karierze nagranie bez słów umieszczone na płycie Marillion (po „Liquidity” z płyty „Happiness Is The Road”), ale także najkrótszy utwór jaki pojawił się na ich płycie. Ścieżkę wypełniają tylko dźwięki gitary i basu (na obu zagrał Trewavas) na klawiszowym tle. Jest to wstęp do najbardziej przebojowego fragmentu albumu, czyli znanego z singla nagrania „Murder Machines”. Mocny bas plus świetne bębny i instrumenty perkusyjne, klawiszowe akordy oraz cudowna, bardzo charakterystyczna gitara świetnie współgrają z głosem Hogartha, który wyśpiewuje bardzo wieloznaczny tekst:

“Murder machines

Fragments of life

Too small to see

 

Don’t know we’re only human

A planet there for using

Take their cells and multiply

Until it dies

 

I put my arms around her

I put my arms around her

I put my arms around her

And I killed her with love”.

Powtarzany kilkukrotnie refren o “obejmowaniu ramionami” odmieniony przez osoby może oznaczać strach przed zakażeniem (dystans społeczny jest nadal zalecany, a przytulenie ukochanej osoby mogło narazić ją na śmierć), zdradę (gdy widzisz jak twa miłość tuli się do innej osoby). Może też być symbolem działań polityków, którzy zapewniając o przyjaźni i braterstwie szykują się do wbicia noża w plecy. Steve zapewne nie przewidział, że jego słowa będą miały aż tak dosłowne i straszne odzwierciedlenie w nieodległej przyszłości. Wszak właśnie mamy do czynienia z „bratnią pomocą” jednego narodu, a właściwie wojsk wysłanych przez niezrównoważonego przywódcę, dla swoich rodaków na terytorium sąsiada…

Stronę drugą winylowej wersji rozpoczyna utwór nieco odmienny od pozostałych, gdyż nie skupia się on na tematach społecznych lecz jest hołdem dla wspaniałego artysty jakim był kanadyjski poeta, pisarz i piosenkarz, Leonard Cohen. Pieśń zatytułowana „The Crow And The Nightingale” została zainspirowana zbiorem poezji Cohena „Księga tęsknoty”, który zawiera tekst do piosenki „Nightingale” z albumu „Dear Heather” z 2004 roku. Rozpoczyna ją śpiew chóru, do którego po chwili dołącza fortepian, za którym zasiadł Mark Kelly oraz gitara Steve’a Rothery’ego. Nagranie zachwyca wspaniałą aranżacją z wykorzystaniem harfy (Bethan Bond) oraz kwartetu smyczkowego (Maïa Frankowski, Ingrid Schang, Nicole Miller, Annemie Osborne, czyli The Praise Of Folly), czy też chóru (Choir Noir pod dyrekcją Kat Marsh) oraz cudowną solówką Rothery’ego. To wszystko pozwoliło nagraniu wzbić się na wprost niebotyczny poziom piękna, stając się mocnym punktem albumu. Jeśli miałbym szukać porównań do wcześniejszych dokonań zespołu, to na myśl przychodzą mi dwa fragmenty płyty „Marbles” – „Fantastic Place” i „The Only Unforgetable Thing”, ale tu ta magia jest jeszcze większa.

Marillion niejednokrotnie używał nazw geograficznych w swych utworach („Berlin”, „Gaza”, czy najbardziej zbliżony „Montreal”), teraz przyszła pora, by w tytule umieścić malutkie zachodnioafrykańskie państwo, jedno z najbiedniejszych na świecie, Sierra Leone. Paradoksalnie, głównym towarem eksportowym tego kraju są… diamenty. To rozbudowane, pięcioczęściowe nagranie, którego tekst zapewne zainspirowany został historią o znalezieniu przez jednego z kopaczy jednego z największych diamentów, jakie kiedykolwiek udało się wydobyć w tej byłej brytyjskiej kolonii. Diament, o wadze 709 karatów, został sprzedany oficjalnie, co jest dość wyjątkowe jak na ten, mocno skorumpowany, kraj. Część pieniędzy trafiła z powrotem do wioski, w której został znaleziony kamień, co też jest czymś nowym. Niestety jego znalazcy większego szczęścia nie przyniosły. Jego marzenia o wyjeździe za granicę (Kanada i Niemcy odmówiły mu wizy) spełzły na niczym, pieniądze się rozeszły, a on wrócił do stolicy (Freetown) w poszukiwaniu pracy (powrót do rodzinnej wioski wiązałby się ze wstydem). W tekście Hogartha patrzymy z pespektywy kopacza, który znalazł drogocenny kamień, ale zachował go dla siebie, odmawiając sprzedaży. Wyszła z tego pieśń o godności, szacunku i wolności, którą ta decyzja przyniosła bohaterowi.

We wstępie słyszymy Hogartha, akompaniującego sobie na pianinie, z subtelną sekcją rytmiczną. Jego śpiew jest bardzo delikatny, miejscami ociera się o szept. W dwóch pierwszych fragmentach („Chance In A Million” i „The White Sand”) gitara schowana jest w tle, rolę głównego instrumentu przejmuje pianino, na którym gra już Kelly. Dopiero w połowie trzeciej części („The Diamond”) podkład rytmiczny jest bardziej zdecydowany, a obecność Rothery’ego bardziej zaznaczona. Również wokal przybiera bardziej ekspresyjną formę, podkreślając umocnienie się postawy bohatera w swoim postanowieniu:

“I won’t sell this diamond

Though I have no need for it

Except to be me

To do as I please

I will hide this diamond

And I’ll never be the same again

Finally I’m free

To have my own mind

For the first time in my life

 

Walking free

In Freetown

Walking free”.

Czwarta odsłona („The Blue Warm Air”) zachwyca swą delikatnością oraz śpiewnym solem na gitarze, natomiast w piątej („More Than Treasure”), ponownie początkowo bardziej rozmarzonej, Rothery błyszczy już w pełni, a dodatkowo nastrój budują instrumenty perkusyjne Jardima oraz chór Choir Noir pod dyrekcją Kat Marsh śpiewający fragment:

“This is more than treasure

This is more than treasure

This was sent to me from God”.

Początkowo nie byłem przekonany do tego nagrania, ale z każdym odsłuchem odkrywałem jego cudowny klimat i powoli autentycznie się w nim zakochiwałem. Inaczej było z zamykającym album, najdłuższym w zestawie, nagraniem „Care”. Ponad 15 minut czystego piękna od razu chwyciło mnie (a sądząc po reakcjach w sieci, także wielu innych fanów) za serce. Pieśń w pierwszej części („Maintenance Drugs”) zainspirowana jest pobytem w szpitalu przyjaciela Steve’a H. w ramach walki z nowotworem, podczas którego był poddawany chemioterapii oraz karmiony lekami, które utrzymywały go przy życiu:

“They give me maintenance drugs

Said I’ll be okay

They give me maintenance drugs

They said I’d be okay

So I’m taking my time

Living from day to day

You gotta live

 

No one knows how much time

No one knows how much time

No one knows how much time they’ve got left

N’est-ce pas?

An hour before it’ s dark”

Tekst ten w większości jest bardziej deklamowany niż śpiewany, a towarzyszy mu fantastyczny podkład oparty na funkującym basie i wtórującej mu perkusji wspieranej przez instrumenty perkusyjne, z delikatnym klawiszowym tłem oraz schowaną gdzieś z tyłu gitarą, dopiero przy słowach zawierających tytuł albumu wysuwa się na pierwszy plan grając melodyjną frazę. W dalszej części wokalista wyśpiewuje wersy o świecie i co się z nami stanie, gdy on zniknie:

“An domhan

Whether you like it or not  

When it’s gone, it’s gonna take you with it

This one

Whether you like it or not

When it’s gone, it’s gonna take you with it”.

Druga odsłona, zatytułowana jak cały album, przynosi wyciszenie oraz klimat mogący się kojarzyć z atmosferą płyty „Brave”:

“These are the days that will flash before our eyes at the end

These are the moments burned into the sacred places of our hearts

Thank you for making me truly, truly alive

In a life where luxury was sometimes, to survive

Under the weight of lost love, disillusionment and shame

You came warm, and loved me like a tropical storm

Spiralled me up into the air”.

Kolejny fragment (“Every Cell”) jest już bardziej podniosły i zawiera w sobie nawiązanie do tekstu „Sierra Leone”:

“I came, I saw, I fell,

And I changed

Found freedom in a diamond I won’t trade

Not even for heaven”.

Słowom tym towarzyszy ogniste solo Rothery’ego, po którym przychodzi wyciszenie prowadzące słuchaczy do wielkiego finału w postaci czwartej części nagrania zatytułowanej „Angels On Earth”. Jego tekst zainspirował mural w Manchesterze namalowany przez Paula Barbera przedstawiający pielęgniarkę w pełnym „covidowym” rynsztunku – kombinezon, maseczka, przyłbica. Na jej twarzy maluje się strach, niepewność, frustracja i skrajne wyczerpanie. To właśnie tacy ludzie w ciągu ostatnich dwóch lat stali się naszymi prawdziwymi aniołami. Nie znajdziemy ich na ścianach kościołów, czy też wykutych w brązie lub kamieniu. Są wokół nas i okazują nam prawdziwą troskę, a podniosłość tych słów podkreśla po raz kolejny wykorzystanie chóru Choir Noir oraz dźwięków waltorni w wykonaniu Sama Morrisa i harfy, na której zagrała Bethan Bond:

“The angels in this world are not in the walls of churches

The angels in this world are not rendered in bronze or stone

The heroes in this world, working while we’re all sleeping

She wrapped her arms around me

He wrapped his arms around me

She wrapped her arms around me

He wrapped his arms around me

 

An angel here on earth came down here

To carry me home

To carry me home”.

Słowa te zamykają ten trwający 54 minuty album. Choć jeśli ktoś nie naciśnie przycisku „stop” w odtwarzaczu, to po kilku minutach usłyszy jeszcze jedno nagranie – „Murder Machines” (12” remix). Wypełnia też ono czwartą stronę wydania winylowego. Cóż… gdyby go zabrakło to wielkiej straty by nie było. O wiele lepiej zespół zrobiłby, gdyby faktycznie wydał go na singlu. Ale należy traktować je jako bonus, ciekawostkę i w żaden sposób nie może wpłynąć na ogólny odbiór tego, nie zawaham się użyć tego górnolotnego słowa, arcydzieła. Jest to wspaniałe podsumowanie czasów, w których przyszło nam żyć. Oprócz podobnego podziału ścieżek, także muzycznie jest zbliżony do „F.E.A.R.”, choć tym razem na pierwszy plan wysuwają się instrumenty klawiszowe, które wyparły nieco gitarę. Być może ma to związek z faktem, że przez część sesji Rothery był odizolowany od reszty zespołu w obawie przed zakażeniem (Steve zmaga się m.in. z cukrzycą, która zwiększa ryzyko ciężkiego przebiegu choroby) oraz fakt, że Kelly na pewno zyskał nieco pewności siebie po wydaniu płyty swojego solowego projektu („Mark Kelly’s Marathon”). Niemniej gdy gitarzysta dochodzi do głosu, to robi to z wielką klasą, tworząc jedyne w swoim rodzaju muzyczne pejzaże malowane przy pomocy sześciu strun. Duże brawa także dla sekcji Pete Trewavas – Ian Mosley, którzy stworzyli kilka fantastycznych podkładów, niejednokrotnie wysuwając się przed resztę instrumentów. A wszystko to spaja swoim niepowtarzalnym głosem Ronald Stephen Hoggarth, znany szerzej jako Steve Hogarth czy też „h”. Prezentuje on pełną paletę barw swego wokalu, raz niemalże szepcząc, by po chwili przejść prawie do krzyku. Przez lata jego śpiew nieco się zmienił, jest bardziej matowy, ale zyskał też sporo szlachetności.

Pora jeszcze wspomnieć o stronie edytorskiej albumu. Symboliczną okładkę stworzył stały współpracownik grupy, Simon Ward. Do regularnej dystrybucji trafiła wersja kompaktowa w opakowaniu typu jewel case oraz limitowany digipack,. Można też nabyć zestaw w podobnym wydaniu z dodatkową płytą DVD z miksem przestrzennym albumu oraz jego wersją instrumentalną, filmem dokumentalnym o jego powstawaniu (nakręconym w Real World Studios Petera Gabriela, który stał się od pewnego czasu ulubionym miejscem grupy do rejestarcji nagrań, obok własnego studia Racket)oraz teledyskiem do „Murder Machines” (w innej wersji niż ta znana z youtube). Dostępne są też winylowe wydania na czarnych i pomarańczowych krążkach. Osoby zamawiające w pre-orderze mogły dodatkowo wybrać kasetę magnetofonową, błękitne winyle, zestaw CD+DVD w grubej książeczce z obwolutą (podobnie jak miało to miejsce przy płytach „Anoraknophobia”, „Marbles”, „Happiness Is The Road”, „Songs That Can’t Be Made” i „F.E.A.R.”) z własnym nazwiskiem w podziękowaniach oraz z autografami. Jest też wersja tzw. „Ultimate” z płytami winylowymi, kompaktową, Blu-Ray, dyskiem USB, grubą książką, kartami, certyfikatem.

Pisząc niedawno recenzję albumu Bjørna Riisa kończyłem go zdaniem: ”Płyta roku? Dopiero marzec, a konkurencja będzie wielka…”. Oto właśnie ona. Wspaniały album dojrzałego zespołu, bardzo na czasie. Na pewno już teraz można zaliczyć go do czołówki najlepszych wydawnictw kwintetu. Panowie Hogarth, Rothery, Kelly, Trewavas i Mosley wykonali kawał fantastycznej roboty w wielkim stylu uświetniając swoje jubileusze (dwudziesty album studyjny oraz czterdziesta rocznica pierwszego wydawnictwa (singiel „Market Square Heroes”) w najlepszy możliwy sposób.

I jeszcze małe postscriptum: z sesji zostało zespołowi jeszcze trochę materiału, w tym kilka kompletnych piosenek, które nie pasowały do koncepcji „An Hour Before It’s Dark”. To daje nadzieję, że na następny album nie będziemy musieli czekać kolejnych 6 lat.

A już niebawem, 9 kwietnia w łódzkim klubie Wytwórnia polska publiczność, jako pierwsza, będzie mogła przekonać się jak materiał z albumu zabrzmi w wersji na żywo. Będzie miało to miejsce podczas drugiego wieczoru, rozpoczynającego się dzień wcześniej, święta fanów grupy jakim jest Marillion Weekend. Zagości ono w naszym kraju już po raz trzeci.

MLWZ album na 15-lecie Tangerine Dream: dodatkowy koncert w Poznaniu Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku Gong na czterech koncertach w Polsce Dwudniowy Ino-Rock Festival 2024 odbędzie się 23 i 24 sierpnia Pendragon: 'Każdy jest VIP-em" w Polsce!