Deep Purple - =1

Tomasz Kudelski

Jeżeli ktoś na podstawie trzech singli próbował sobie wyrobić pogląd, w którym kierunku zmierza okręt Deep Purple pod banderą „=1”, to wciąż czekać go może spore zaskoczenie. Najciekawsze fragmenty płyty pozostały nie odkryte aż do premiery, chyba, że mieliście okazję słuchać wersji koncertowych utworów „A Bit on the Side” czy „Bleeding Obvious”, które dosyć niespodziewanie dołączyły do koncertowego repertuaru na miesiąc przed premierą płyty.

Powiedzieć, że koncertowa setlista Deep Purple ostatniej dekady była mocno konserwatywna, to eufemizm, ale zmiana została przyjęta przez fanów z pozytywnym zaskoczeniem. W każdym razie, wciąż przed oficjalną premierą płyty, aż cztery numery z nowego albumu doczekały się koncertowej odsłony, w tym ostatni singiel „Lazy Sod”, który w niecałe dwa tygodnie od premiery zaliczył na You Tube ponad 2 miliony odsłon. Wszystko to wskazuje, że Deep Purple wierzy w premierowy materiał i jego potencjalny sukces.

Zmiana gitarzysty zawsze wiązała się z radykalną zmianą brzmienia. Tym razem zmiana nie jest aż tak radykalna, ale wciąż znacząca. Simon McBride dysponuje cięższa ręką niż Steve Morse - riffy w jego wykonaniu są bardziej motoryczne osadzone, a solówki wywodzą się z irlandzko-europejskiej szkoły grania.

Czy Simon McBride na tej płycie udowodnił, że jest wybitnym gitarzystą? Śmiem twierdzić, że nie, ale pokazał klasę i dał dodatkowego energetycznego kopa starej gwardii. Wydaje się że okazał się optymalnym wyborem dla obecnego wcielenia Deep Purple. Nie dysponuje on tak charakterystycznym stylem czy wyrafinowaniem, jak jego poprzednicy, jest jednak na tyle plastycznym i energetycznym gitarzystą, że odnajduje się bez problemu stylistycznie w kompozycjach poprzedników, nie będąc jednocześnie ich wiernym naśladowcą.

Pojawiające się czasami porównania do Blackmore’a można włożyć trochę między bajki, ponieważ jakkolwiek styl jego gry jest bardziej europejski niż amerykański, co czyni go na swój sposób bliższym ‘człowiekowi w czerni’, to jednak równie dobrze można twierdzić, że słychać w jego grze więcej Gary Moore’a. Na pewno taki Janick Gers z Iron Maiden ma w sobie znacznie więcej naturalnego DNA Blackmore’a niż obecny gitarzysta Deep Purple. Tyle, że to w niczym nie przszkadza. Na pewno będąc o pokolenie młodszym gitarzystą, dorastającym w stylistyce heavymetalowych lat 80. dysponuje on inną energią, ale nawet partie grane przez niego z prędkością światła nie przekraczają nigdy granicy dobrego smaku.

Przyznam, że trochę obawiałem się że stylistyczna anonimowość Simona może być problemem dla poziomu kompozycji, ale jednak ta pewna ‘przezroczystość’ nowego gitarzysty pozwala mu odnaleźć się w każdej sytuacji, co więcej, wydaje się, że jego styl gry bardziej pasuje producentowi. Początkowo Bob Ezrin nie należał do fanów niektórych elementów stylu gry Morse’a, które mocno temperował.

Jeśli bowiem chodzi o dwójkę purpurowych wiodących instrumentalistów, to na tej płycie wyraźnie dominuje gitara. Dotychczas jednym z zarzutów pod kątem pomysłów produkcyjnych Ezrina było to, że premiuje nadmiernie klawiszowe brzmienia Dona Aireya. Gitarowy trend rozpoczęty już na „Turning To Crime” jest jednak z powodzeniem kontynuowany na płycie ”=1”. Konsekwencją tej zmiany jest to, że zespół brzmi bardziej dynamicznie i rockowo, jednocześnie nie tracąc nic ze swojego charakteru.

Warto też zauważyć, że z instrumentalnych pojedynków z Donem to Simon wychodzi zazwyczaj zwycięsko, co by wskazywało, że jest to jednak zawodnik wagi ciężkiej, szczególnie na tle wielu innych gitarzystów wywodzących się ze stylistyki lat 80. Gra Simona na tej płycie gwarantuje, że raczej mało kto będzie tęsknić za Steve’em Morsem, co nie zmienia w niczym mojego wielkiego szacunku dla klasy, stylu czy umiejętności tego ostatniego.

Don Airey, można powiedzieć, jest cichym bohaterem tej płyty. Cichym, ponieważ z jednej strony podobno odpowiada kompozycyjnie za sporą część nowego materiału, a z drugiej - pozwolił się trochę dać odsunąć w cień. Jeżeli chodzi jednak o jego solówki, to jeszcze nigdy na płycie Deep Purple nie wybrzmiewały tyle razy dźwięki syntezatora Mooga. Pierwsze solo na Hammondzie pojawia się dopiero w kompozycji nr 4. Nie znaczy to jednak, że brzmień Hammonda brakuje - jest on wszędzie, ale rzadziej jako instrument solowy. Szczęśliwie Don tym razem darował sobie zarówno barowe pianina, jak i wieśniackie syntezatory, do których czasami miewał słabość.

Paice z Gloverem radzą sobie bardzo dobrze, a nawet raz za razem podnoszą poprzeczkę. Szczególnie bas odrywa, według mnie, ważniejszą rolę niż zwykłe napędzając motorycznie utwory. Paice, oprócz dosyć nijakiej gry w singlowym „Portable Door”, w pozostałych utworach staje na wysokości zadania, przy czym w otwierającym „Show Me”, kolejnych „Bit On the Side”, „Now You Are Talking” oraz wieńczącym płytę w „Bleeding Obvious” wznosi się na wyżyny i jest po prostu klasą. Jego gra ma zarówno charakterystyczny swing oraz energię, której momentami brakowało płycie „Whoosh”.

Myślę ze kluczem do sukcesu tej płyty jest to, że zespół jakby powstrzymał naturalny proces starzenia się i łagodzenia brzmienia. Wydaje się nawet, że z determinacją starał się udowodnić, że to nie będzie już tylko łabędzi śpiew.

Na koniec został nam Ian Gillan - wiadomo, że wraz z wiekiem siła jego głosu nieuchronnie maleje, a wysokie tony idą w zapomnienie. Gillan jednak nauczył się umiejętnie unikać raf wynikających z ograniczeń jego skali, a nawet jeśli jego głos momentami się załamuje, to udaje się to podnieść do rangi sztuki. Glenn Hughes dysponuje obecnie głosem, który pod względem skali przeskakuje Gillana o dwie długości, jednak jako wokalista, według mnie, zawsze był i będzie sporo za liderem Purpli. Bo, co by nie powiedzieć, koniec końców o sukcesie każdej płyty Deep Purple stanowi wokalista. To on decyduje czy mamy do czynienia z Deep Purple z głębokim naciskiem na ‘deep’. Szczęśliwie w 9 na 13 przypadków mogę z ręką na sercu powiedzieć, że na „=1” to mu się udało.

Wcześniej Ezrin miał w zwyczaju maskować braki wokalne Gillana różnymi pogłosami czy modulacjami. Tutaj prawie ich nie stosuje i słuchamy po prostu nieprzetworzonego głosu wokalisty, który jest na pierwszym planie, a cała płyta jest mu niejako podporządkowana.

W pierwszej chwili, gdy zobaczyłem czasy trwania utworów, to prawie zawyłem z bólu, bo większość kompozycji znowu mieści się w przedziale trzech i pół do czterech minut. Co, powiedzmy to szczerze, kontynuuje to niechlubną tradycję płyty „Whoosh”. Lecz te kompaktowe w formie utwory niosą w sobie wbrew pozorom mnóstwo treści zarówno w warstwie wokalnej, jak i instrumentalnej.

Płyta oprócz solówek pozbawiona jest jednak wszelkich innych ozdobników, nie ma na niej żadnych klawiszowych wstępów czy długich zakończeń. I nawet jeżeli czasami tęsknię za dłuższymi kompozycjami, to słuchając płyty jako całości zupełnie tego się nie zauważa. Za to nie ma się wrażenia nudy czy powtarzalności. Jeżeli byłbym na miejscu Ezrina, w kilku miejscach podpowiedziałbym inne rozwiązania i pewnie pozwolił wydłużyć kilka fragmentów, ale ostatecznie i tak każdy ma inny gust i pogląd, a menu z którego możemy wybierać na tej płycie jest szerokie i głębokie.

Początek płyty to niespodzianka. Najlepsze otwarcie od czasu „The Battle Rages On”. Nietypowy riff gitarowy zapowiada nowego gitarzystę i wprowadza w dynamiczny, bujający i uroczo rapowany „Show Me”. Zapowiedziany Gillanowskim „oh baby, don’t be shy”… 79-letni wokalista pokazuje klasę totalną i swoją ponadczasowość, a utwór, który mógłby odnaleźć się spokojnie na płycie jakiegoś współczesnego zespołu, jest równocześnie bardzo nowoczesny, co i na wskroś ‘purpurowy’. Rapowana zwrotka kontrastuje z melodyjnym refrenem oraz jeszcze lepszym wokalnym bridge’em. Jeżeli pamiętacie „Any Fule Kno That” z płyty „Abandon” czy „No One Came” z „Fireball”, to jest ten sam jedyny i niepowtarzalny i niepodrabialny styl Gillana. W środkowej części mamy gitarowo-moogowy pojedynek zwieńczony trochę zbyt techniczną na mój gust młócką – dzięki, Don!...

Zaraz po tym kolejny cios w postaci „A Bit on the Side”. To też trochę niestandardowa rzecz z jednej strony, a jakże ‘puruprowa’ z drugiej… Potężny riff, jak niektórzy uważają, sabbathowe Zero the Hero na sterydach. Paice używający podwójnej stopy - dopiero po raz trzeci w historii Deep Purple i nietypowy śpiew Gillana sprzedający nam swoje mądrości życiowe: „You got to earn a living, With the tools that you were given” i znowu Moog, potem krótkie ale jakże dynamiczne solo perkusyjne, a na koniec Simon z szalonym popisem udowadniającym, że funkcję gitarzysty Deep Purple dostał nie tylko po starej znajomości.

Za chwilę pojawia się kolejny mocny numer w postaci „Sharp Shooter”. Mocny riff autorstwa Simona, który uważał go nawet za zbyt metalowy jak na Deep Purple. I wszystko byłoby dobrze gdyby właśnie nie wokalne rozwinięcie, które jest w stylu, który mi osobiście u Gillana nie leży. Jednak za chwilę robi się lepiej bo solówki, jak i wykrzykiwany refren „Shot in the dark” powodują, że utwór mija niczym błyskawica.

Czas na znane już, ale wciąż instrumentalnie najbardziej nijakie „Portable Door”, a za nim pojawia się jeszcze szybsze „Old Fangled Thing” - bluesowy klimat trochę rozciągnięty pomiędzy stylistyką „Lazy” a „Things I Never Said”, mocno improwizowany wokal oraz zmiany tempa. W tym utworze, jeśli miałbym się przyczepić, to miks wydaje się trochę dziwny, brzmienie perkusji odstaje od innych utworów w sposób, którego nie do końca rozumiem. Ale może niepotrzebnie się czepiam.

„If I Were You” to pierwsza ballada i słychać w niej dlaczego Simon wskazuje Gary Moore’a jako swoją inspirację. Deep Purple dawno nie grali ballad. Gillan śpiewający łamiącym się głosem, emocjonalne solo gitarowe i świetna narastająca końcówka wzbogacona brzmieniami orkiestry symfonicznej narastają w piękny sposób i wszystko kończy się w momencie, gdy aż prosi się, abyśmy mogli tu jeszcze chwilę czegoś posłuchać. Ale Ezrin to Ezrin, nie byłby sobą, gdyby nie uciął czegoś w kulminacyjnym momencie.

Z drugiej strony, jest to piękne wprowadzenie do kolejnej, trochę romantycznej, kompozycji – „Pictures of You”, której czym dłużej słucham, tym bardziej lubię. Piękne zakończenie tego utworu, które jest fragmentem innej kompozycji (która nie zmieściła się na płytę) i które na singlu przechodzi płynnie w „Portable Door” tutaj daje początek dziwacznemu „I am Saying Nothin’”- to jeden ze słabszych momentów płyty, choć rasowe solówki powodują, że te tylko trzy minuty mijają dość bezboleśnie.

Wracamy jednak do „Lazy Sod” i znowu robi się dobrze, choć aż prawie za bardzo znajomo, aby za chwilę było już tylko lepiej. Cztery minuty z „Now You’re Talkin’”: rytm jak z „Mad Dog” - klasyczny szybki rocker, barokowa solówka niczym Morse w „I Am Not Your Lover”, potem orientalny Moog i zakończenie, któremu w kulminacyjnym momencie znowu Ezrin wyłącza prąd, robiąc zbyt szybkie i jedyne na płycie wyciszenie.

Potem znowu robi się wolniej, ale i ciężej. „Money to Burn” - klimat prawie jak z Black Sabbath oraz fajne solówki. Spoko, ale blednie to przy kolejnych utworach.

Końcówka płyty to kolejna piękna ballada „I’ll Catch You”. Zrozpaczony śpiew Gillana:

My bags are always ready

My keys are in the car

Anytime you want to jump

I’ll catch you in my arms

A do tego piękne solo Simona i nic więcej nie trzeba.

I jesteśmy już przy ostatnim utworze. Teoretycznie najdłuższy na płycie, a zarazem najdziwniejszy, bo to jakby trzy utwory w jednym: progresywno-metalowe łojenie, purpurowo-orientalny środek oraz, nie wiem, romantyczno-beatlesowski fragment, gdzie nagle znikąd pojawia się najpiękniejszy motyw wokalny całej płyty, jakby wysnuty z romantycznej sennej retrospekcji:

I have forgotten

Where we started

Because somewhere along the line

The salient point departed

And parked itself

In a back street

In a lonely part of town

Mmmm

It was lost in the fog of time

You started so well

Then went off on a trip around the world

Everywhere under the Sun

If you ever return

We’ll see if you learned

That it all adds up to one

Uderzając w patetyczne tony mógłbym napisać, że tym fragmentem Gillan, żegna się z nami po raz kolejny, gdyby nie fakt, że na razie nikt nie ma takich planów, a podobno następny album już w drodze. Jest jednak takie przysłowie: „chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o swoich planach”. Mam szczerą nadzieję, że jest na tym świecie siła, która pozwoli nam cieszyć się nowymi dźwiękami Deep Purple jeszcze przez kolejne lata.

I jeszcze gwoli wyjaśnienia: nigdy nie daję recenzowanym przez siebie płytom gwiazdek, ponieważ uważam, że jakkolwiek muzyka jest czystą matematyką, to matematyczne skale nie pasują do oceny twórczości, tak często subiektywnej w odbiorze. Gdybym miał dać ocenę dałbym maksymalną, ale nie dlatego, że jest to idealna czy pozbawiana wad płyta. Czy też, że jest to płyta porównywalne do „In Rock”, „Fireball” czy „Perfect Strangers”. Ale na pewno album „=1” przynosi mi porównywalną radość, poczucie obcowania z magią muzycznych wspomnień, emocji, refleksji, dziesiątków rozmów, nieprzespanych nocy, spotkań, przyjaźni i ciągłego oczekiwania co dalej nastąpi….

To wszystko zawdzięczam Deep Purple i to jest po prostu bezcenne.

MLWZ album na 15-lecie Antimatter powraca do Polski z nowym albumem Steven Wilson na dwóch koncertach w Polsce w czerwcu 2025 roku Tangerine Dream w Polsce: dodatkowy koncert w Szczecinie The Watch plays Genesis na koncertach w Polsce już... za rok Airbag w Polsce na trzech koncertach w październiku